Wojna z terroryzmem została ogłoszona przez Stany Zjednoczone po atakach z 11 września 2001 r. Kilka tygodni później Amerykanie obalali reżim talibów w Afganistanie, który przez kilka lat był bezpieczną przystanią dla terrorystów i radykałów, w tym dla Al-Kaidy i Osamy bin Ladena.
Kolejna dekada to okupacja Afganistanu – kosztowna i nieudolna próba zainstalowania marionetkowego rządu Hamida Karzaja, a następnie udział w wojnie domowej, w której palce macza „sojusznik” USA, czyli Pakistan. W międzyczasie mamy Irak i wojnę w celu powstrzymania proliferacji broni masowego rażenia, której rzekomo dopuszczał się Saddam Husajn. Ten sam Saddam, którego Amerykanie i Zachód wspierali z całych sił podczas wojny iracko-irańskiej w latach 80. ubiegłego stulecia. Wkrótce wyszło na jaw kłamstwo, na którym oparta była narracja irackiej wojny. Jeszcze większe koszty i setki tysięcy zabitych, głównie cywilów.
Metody zwalczania terroryzmu
Terroryści okazali się jednak sprytniejsi od ścigających ich armii, służb specjalnych oraz prywatnych firm wojskowych. Cały czas są o krok przed wyżej wymienionymi. Jak ryba w wodzie czują się tam, gdzie państwowość jej słaba bądź w ogóle nie istnieje. Potrafią dostosować się do lokalnego otoczenia, zyskać wsparcie miejscowej ludności (bądź je wymusić). Znacząco zwiększył się ich zasięg działania – od Kaszmiru po atlantycki kraniec Sahelu. Upodobali sobie w szczególności Somalię, Jemen czy „trójkąt bermudzki” między Algierią, Mali i Nigrem. Potrafili przejąć kontrolę nad znaczącymi połaciami Somalii i północnym Mali – wycofali się dopiero pod naporem przeważających sił interwencyjnych (afrykańskich i francuskich). Nieustannie znajdują się pod presją amerykańskich dronów, bezzałogowych samolotów-morderców.
Znacząca ekspansja programu eliminacji potencjalnych terrorystów za pomocą dronów to dzieło administracji prezydenta Baracka Obamy. W ten sposób postanowiono rozprawić się z ekstremistami w Pakistanie. Apogeum tego procederu to lata 2010-2011, gdy w blisko 200 nalotach zginęło ok. 2000 osób. Większość z nich to cywile. Oczywiście udało się zabić wielu liderów talibów, terrorystów z Al-Kaidy i innych niebezpiecznych osobników, lecz – o czym zdają się zapominać zwolennicy masowego wykorzystania bezzałogowców – na miejsce zabitych czekają w kolejce zastępy chętnych. Wszystkich nie da się wyeliminować. Tym bardziej, że – co jest równie oczywiste – nie sposób uniknąć ofiar wśród ludności cywilnej. To tak samo jak z inteligentnymi rakietami czy bombami, które mają trafić w precyzyjnie wyznaczony cel – zdarzają się pomyłki. Wiele pomyłek.
Problematyka wykorzystania dronów do przeprowadzania egzekucji to temat na odrębną dyskusję. Jest to proceder bardzo wątpliwy z moralnego i prawnego punktu widzenia. Wszystko odbywa się bez kontroli niezależnego sądu bądź z jego pozorną kontrolą. Jako cel można wyznaczyć dowolną osobę, nikt nie będzie zadawał zbędnych pytań. Co więcej, efekty użycia bezzałogowców są mocno dyskusyjne. Nie przyczyniły się do rozbicia czy osłabienia grup ani siatek terrorystycznych. Od 2012 r. na czele peletonu głównych celów ataków dronów wysunął się Jemen. Lista ich ataków w tym roku jest „imponująca”. Niemniej, Jemen wcale nie przestał być największą bezpieczną przystanią dla terrorystów, w większości z Al-Kaidy Półwyspu Arabskiego. Czy doczekamy się inwazji na Jemen i okupacji tego kraju? Ostrzał z powietrza nie wystarcza.
Ewolucja terroryzmu
W kwietniu br. zaledwie 37% Amerykanów uważało, iż ich kraj wygrywa wojnę z terroryzmem. To aż o 18 pkt. procentowych mniej niż dwa lata temu, gdy ogłoszono zabicie Osamy bin Ladena. Pisałem wtedy wraz z Michałem Holą, ekspertem ds. bezpieczeństwa i terroryzmu, iż zagrożenie terrorystyczne nie zmaleje po eliminacji lidera Al-Kaidy. Ono ewoluuje. W rozmaitych kierunkach. Ostatnie tygodnie to między innymi zamknięcie amerykańskich ambasad w krajach arabskich oraz obawy o nowe sposoby ukrywania ładunków wybuchowych (implanty, ukrycie ich w ciele zamachowca-samobójcy, do tego w niewykrywalnej przez obecnie używane czujniki formie). To także rosnące znaczenie tzw. samotnych wilków.
Ostatnie kilkadziesiąt miesięcy to z kolei rozwój czegoś, co nazywam turystycznym jihadem. Nie jest to zjawisko nowe (chociażby do Afganistanu w latach 80. masowo ściągali zagraniczni kandydaci na mudżahedeinów), lecz teraz występuje na niespotykaną dotąd skalę. Obcokrajowcy stanowią bądź stanowili poważną siłę w Iraku, Syrii, Libii, Somalii, Jemenie czy Mali. Coraz więcej pośród nich Europejczyków i Amerykanów, konwertytów na islam bądź potomków muzułmańskich imigrantów, którzy sami niekoniecznie byli głęboko religijni. Oni mogą swobodnie wrócić do domu, gdzie będą stanowić ogromne zagrożenie.
Niekompletna strategia
Problem z terroryzmem jest taki, że stanowi on narzędzie walki o charakterze politycznym. I chociaż cele najbardziej niebezpiecznych terrorystów wydają się nierealne – stworzenie panarabskiego czy panislamskiego kalifatu, eliminacja innowierców etc., to nadal są to cele polityczne. Niektóre z nich, jak wycofanie amerykańskich wojsk z terytoriów państw arabskich, w szczególności z Arabii Saudyjskiej (motyw zhańbienia świętej ziemi, Mekki i Medyny) czy zwrócenie uwagi na los Palestyńczyków i domaganie się rozwiązania ich problemu z Izraelem – są już bliższe realiom.
O czym przekonaliśmy się w Irlandii, bomby, karabiny, tajne akcje służb czy okupacja nie rozwiązują problemów. Rozwiązaniem był dialog. Zaraz, powie ktoś, jak można rozmawiać z terrorystami? Zależy z którymi. Jaser Arafat stał na czele organizacji, która zajmowała się m.in. zabijaniem Izraelczyków. Nie przeszkodziło to izraelskiemu premierowi Rabinowi w osiągnięciu z nim porozumienia. Taki układ z następcą bin Ladena Ajmanem al-Zawahirim nie wchodzi w grę. Natomiast polityczne i społeczne rozwiązania są osiągalne i stanowią jedyną drogę powstrzymania ekspansji radykalizmu islamskiego. Afganistan, Jemen, Somalia czy Mali stały się dobrymi przystaniami dla radykałów dlatego, że instytucje państwa były słabe bądź w ogóle ich nie było. Warunki bytowe miejscowej ludności były bardzo złe. Panowała bieda, analfabetyzm, poczucie krzywdy i braku perspektyw. Ziarno siane przez radykałów trafiło na podatny grunt. Wzmocnienie państwowości, poprawa losu ludności, edukacja, opieka zdrowotna, praca – to odpowiedzi na problemy, które prowadzą do radykalizacji, co z kolei sprzyja rozwojowi ugrupowań terrorystycznych.
Dlatego wojna z terroryzmem to absurd. Samo sformułowanie jest idiotyczne, z gruntu błędne i zawiera w sobie obietnicę, której nie da się spełnić. Nie można wygrać wojny z terroryzmem. Nie chodzi o to, że terroryzm to bezosobowy przeciwnik (chociaż tak z grubsza jest). Terroryzm stanowi narzędzie walki, po które sięgają ci, którzy uważają się w jakiś sposób pokrzywdzeni przez innych. Bądź uważają, że takich reprezentują, działają w ich imieniu. Nawet jeśli krzywdy są w większości urojone, trudno wypalić je ogniem. Jak mawiał Teddy Roosevelt, prezydent USA na początku XX w., „speak softly, and carry a big stick” (doktryna grubej pałki). Gdy zapomni się o jednym z elementów tej strategii, nie uda się osiągnąć zakładanych efektów. W przypadku terroryzmu postawiono na pałkę, a łagodna mowa i działania miękkie zostały mocno zaniedbane.
Nie mam dobrej odpowiedzi na wiele pytań, które może wywołać ten tekst. Wiele z nich zadawałem sobie nie raz w trakcie jego pisania. Wiem jednak, że obecna taktyka – podobnie jak w przypadku wojny z narkotykami – jest kontrproduktywna i nie może przynieść zamierzonych rezultatów. Jest natomiast kosztowna i kreuje coraz to nowe problemy i zagrożenia. Warto o tym rozmawiać i powyższy wpis to mój głos w tej dyskusji – zdominowanej przez zwolenników obecnej strategii.
Piotr Wołejko