Pierwszy czarnoskóry polityk będzie ubiegał się o prezydenturę w najbliższym listopadzie. Barack Obama, 40-paroletni senator z Illinois wreszcie zdobył, wydaje się, wystarczającą liczbę delegatów, aby sięgnąć po demokratyczną nominację. Zdobył nominację, a większość komentatorów już zachowuje się, jakby wynik listopadowych wyborów był przesądzony. Tymczasem, Obama jeszcze nie wygrał Białego Domu.
John McCain pół roku temu rozpoczynał swój marsz po nominację po niemal kompletnej klapie swojej kampanii w lecie ub. r. Nikt w sierpniu czy wrześniu nie przypuszczał, że to nie Rudy Giuliani (względnie Mitt Romney) zdobędzie republikańską nominację. Jak się później okazało, Giuliani został zdruzgotany na Florydzie, a Romney przegrał walkę z McCainem dzieląc się poparciem wyborców konserwatywnych i religijnych z Mike’m Huckabee. McCain po zwycięstwie w New Hampshire nabrał wiatru w żagle, a po sukcesie na Florydzie stał się front-runnerem Grand Old Party. Po super-wtorku 5 lutego było jasne, że senator z Arizony wkrótce zdobędzie wystarczającą liczbę delegatów, aby sięgnąć po partyjną nominację.
Walka w obozie Demokratów trwała do samego końca prawyborów, choć od tegoż samego super-wtorku, a z pewnością po kilku kolejnych wygranych Obamy w kolejnych prawyborach po super-wtorku, jasne było, że to senator z Illinois, a nie była pierwsza dama, zdobędzie nominację Demokratów. Niektórzy uważali (i zapewne nadal uważają), że rywalizacja Obamy z Clinton przysłużyła się Partii Demokratycznej, skupiając uwagę na demokratycznych kandydatach i marginalizując Johna McCaina. Ja mam w tej kwestii odmienną opinię, którą wyraziłem w tekście opublikowanym 13 marca. Analizę pogłębiłem 26 kwietnia, kiedy to postawiłem tezę, że Demokraci muszą postarać się, aby w listopadzie nie przegrać wygranego już, zdawałoby się, wyścigu.
Teraz, kiedy Obama zdobył już praktycznie demokratyczną nominację i kiedy może stanąć w szranki z Johnem McCainem, większość komentatorów oraz mediów już ogłosiła wynik wyborów – wygrał Obama i to z miażdżącą przewagą. Co więcej, niektórzy twierdzą, że w razie połączenia sił przez Obamę i Hillary Clinton, czyli stworzenia tzw. „dream ticket” (Obama na prezydenta, Clinton na wice), „John McCain będzie mógł pakować swój sztab” (jak napisał na swoim blogu Bartosz Węglarczyk).
W komentarzach pod wpisem u Bartka Węglarczyka przetoczyła się ciekawa dyskusja. Pozwolę sobie wkleić fragmenty kilku własnych wypowiedzi: „Jeśli Obama weźmie Clinton na VP, to sztab McCaina powinien otwierać szampany z radości. Nie ma tak, że sumują się elektoraty obu kandydatów. Takie myślenie jest naiwnością. Pomijając fakt, że Clinton ma ponad 40-procentowy elektorat negatywny, o którym mówił Pan swego czasu, że gdyby Pan wystartował przeciwko Hillary, to miałby Pan szanse wygrać 🙂 (…) Życie, a co dopiero polityka, nie są tak proste. Suma Obamy i Clinton nie oznacza 100 procent wyborców obu kandydatów. Nie czarujmy się – wyborcy Obamy są całkiem odmienni od wyborców Clinton (w znacznej części) i dołączenie Clinton do Obamy niewiele mu daje. (…) Obama powinien wziąć np. Jima Webba albo innego doświadczonego, białego kandydata. I raczej nie kobietę, mimo wszystko.”
W odpowiedzi Bartosz Węglarczyk napisał: „(…) ja też gdzieś już słyszałem, że elektoraty się nie sumują. Gdzieś mi się to obiło o uszy. Tu chodzi o coś innego. W jakiej grupie demokratycznych wyborców Obama ma najwięcej problemów? Wśród BIAŁYCH KOBIET. Jaka jest druga grupa, wśród której ma najwięcej problemów? WYBORCY ŻYDOWSCY. Jakie dwie grupy stoją murem za Clinton? O proszę… jakie zdziwienie… BIAŁE KOBIETY I WYBORCY ŻYDOWSCY. Wystarczy, że większość z nich pójdzie za Clinton i razem z głosami czarnymi Obama ma prezydenturę jeśli nie w kieszeni, to na wyciągnięcie ręki.”
Moja odpowiedź była następująca: „Wyborcy żydowscy i „obliterate Iran” (słowa Hillary o zagrożeniu Izraela ze strony Iranu) to ciekawa kwestia, ale akurat w tej grupie wyborców nikt nie będzie bardziej republikański od McCaina. Zdziwiłbym się, gdyby z powodu Clinton na pozycji numer dwa np. Żydzi z Florydy przerzucili nagle poparcie z McCaina na Obamę. Nie sądzę także, że skoro Obamę popierają młodzi i wykształceni, a Clinto starsi i gorzej wykształceni, to wystarczy zastosować prosty trick z „dream ticketem” i nagle powstanie spójna machina, która zmiecie McCaina ze sceny. To byłoby możliwe, gdyby nominację GOP zgarnął np. Huckabee, ale w przypadku McCaina nie ma po prostu takiej opcji.”
I dalej: „Wielokrotnie przewijała się w trakcie kampanii kwestia poparcia drugiego kandydata, gdy ten first choice nie sięgnie po nominację. Uważam, że naprawdę spora grupa wyborców może przerzucić się na McCaina, zwłaszcza wyborcy Clinton. Obama może zmniejszyć te straty biorąc Clinton na VP, ale wtedy traci swój antyestablishmentowy image – coś, co pozwoliło mu uwieść wyborców i przedstawiać sie jako kandydata spoza broken Washington. Clinton reprezentuje wszystko, co Obama tak gorąco krytykował podczas swej kampanii. Przede wszystkim od dekad Hillary jest insiderem. Ciężko przedstawiać się pod banerem CHANGE z Hillary u boku.
Obama musi także uważać na to, żeby jego właśni wyborcy nie stwierdzili, że zdradza ich ideały poprzez zaproszenie Hillary. Stąd powinien jak najszybciej przerwać spekulacje i powiedzieć TAK albo NIE. McCain jest na tyle atrakcyjnym kandydatem, że może przejąć nawet część wyborców Obamy.”
I na koniec: „Praktycznie wszyscy mają w zwyczaju niedocenianie McCaina i przyznawanie prezydentury Demokratom – do stycznia Clinton, a od lutego Obamie. Do tej pory wszystkie te spekulacje brały w łeb. McCain niemalże zmartwychwstał i wygrał nominację – kto na stawiał, kiedy jednocześnie widział już Clinton w Białym Domu?” Słysząc, że Obama już wygrał Biały Dom z uporem maniaka przywołuję swój tekst z 31 grudnia ub. r., w którym postawiłem tezę, że Republikanin będzie prezydentem także po 2008 roku. Nadal uważam, że taka sytuacja jest możliwa i jestem gotów mej tezy bronić.
Jeszcze raz fragment mojego komentarza z blogu Bartosza Węglarczyka: „(…) Rozważamy co się stanie gdyby BO wybrał HC na VP, a w ogóle nie bierzemy pod uwagę kogo McCain wybierze na swojego VP. Gdyby wziął np. Romneya, to o takich stanach jak Michigan Obama może zapomnieć nawet z Clinton w duecie. Do gry wchodzi wtedy nawet Massachusetts, stan w którym Romney był gubernatorem, a w którym mimo wsparcia Edwarda Kennedy’ego wygrała Clinton.
WV (Zachodnia Wirginia) nie przejdzie raczej na stronę Obamy. Ohio i Pensylwania są jak najbardziej w grze. Floryda, moim zdaniem, republikańska – rządzi tam popularny republikański gubernator, który jest podobno rozważany jako kandydat na VP u McCaina.” Słuszna jest także uwaga anonimowego komentatora: „Pragnę tylko zauważyć, że to iż Obama wygra 85:14 zamiast 68:31 w New York, 70:28 zamiast 58:40 w Kalifornii itd. nie oznacza, że przysporzy mu to więcej głosów elektorskich. Póki co nikt nie wie jak zachowają się wyborcy w kluczowych stanach. A ja wiem jedno, Ameryka jest konserwatywna i wszystko zależy tylko jak mocno Republikanie zmobilizują do pójścia do wyborów swój trochę, nazwijmy to, rozgoryczony elektorat”.
Kolejna uwaga, już ostatnia, na którą się powołam, także warta jest uwagi: „Wiadomo natomiast, że nagonka medialna na McCaina będzie olbrzymia. Myślę, że dużo większa niż na Busha 4 lata temu („występy” błazna Moore’a itd). Ale myślę również, że to dobrze, bo im bardziej McCain będzie osaczany przez imperia medialne, tym większe wsparcie uzyska u zwykłych ludzi.”
Należy pamiętać, że McCain to nie zwykły Republikanin i z pewnością nie człowiek „zapewniający trzecią kadencję dla Georga W. Busha”. McCain popiera reformę imigracyjną i zwalczanie zmian klimatycznych. Wielokrotnie występował przeciwko fundamentalnym postulatom własnej partii. Jest współautorem obecnego prawa regulującego finanse wyborcze, krytykowanego przez prominentnych polityków GOP. McCain to także bohater wojenny i człowiek o niezłomnym charakterze i ogromnym doświadczeniu. Zmartwychwstanie po klinicznej śmierci kampanii w lecie pokazuje, że przedwczesne skreślanie go to poważny błąd, który popełniają kolejni komentatorzy i kolejne media. Moim zdaniem, powtarzając za Talleyrandem, „to gorzej niż zbrodnia, to błąd”. Obama jeszcze nie wygrał Białego Domu.
Piotr Wołejko