Prawybory w USA: Jak na sporze między Obamą a Clinton korzystają Republikanie

Pod koniec czerwca ub.r. pisałem o artykule Richarda Cohena w Washington Post, w którym wskazywał on, w jaki sposób Republikanie mogą utrzymać Biały Dom także po 2008 roku. Cohen porównywał wtedy obecną kampanię z tą z 1972 roku, kiedy Richard Nixon zmiażdżył swojego demokratycznego rywala zwyciężając w 49 stanach. Tekst uznałem za bardzo istotny i odważny. Przecież w czerwcu 2007 roku większość ekspertów oraz mediów była przekonana, że Hillary Clinton będzie 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nikt nie przewidywał, że może nie zdobyć nawet partyjnej nominacji. A John McCain znajdował się wówczas na marginesie – wkrótce potem jego kampania znalazła się w poważnych tarapatach finansowych.

Dzisiaj pragnę zwrócić uwagę na kolejny tekst Cohena, w którym stwierdza on, że Demokraci są coraz bliżej porażki w walce o prezydenturę. Zdaniem felietonisty Washington Post John McCain zrobi wszystko, aby wcielić w życie komentarz Mitta Romneya, który odnosząc się do Baracka Obamy i Hillary Clinton powiedział: „Oni się wycofają, ogłoszą porażkę, a konsekwencje takiego kroku będą fatalne” – oczywiście mają na myśli wojnę w Iraku. Paralele pomiędzy rokiem 1972 a teraźniejszością są aż nadto widoczne. Wówczas wojna w Wietnamie była bardzo niepopularna. Irak obecnie także jest niepopularny. Większość społeczeństwa chciała zakończenia wojny i powrotu wojsk do kraju. Teraz Amerykanie chcą dokładnie tego samego. Jak więc Nixon mógł zmiażdżyć w wyborach kandydata Demokratów Georga McGoverna, odznaczonego orderem bohatera wojennego? Niemożliwe, prawda? A jednak tak właśnie się stało!

McCain jest teraz w komfortowej sytuacji. Partia Demokratyczna jest podzielona na dwa zwalczające się obozy, a kierownictwo zupełnie nie wie, co robić. Kryzys jest ewidentny. Wynika on nie tylko z bardzo słabych wyników kontrolowanego przez Demokratów Kongresu i niewywiązania się z większości obietnic z 2006 roku, ale głównie z twardej walki o nominację prezydencką. Oliwy do ognia dolewa także Democratic National Committee, który zdecydował o nieuznawaniu wyników prawyborów w dwóch istotnych stanach – Florydy i Michigan. Walka o delegatów z tych stanów, a wygrała tam Clinton z dużą przewagą, może toczyć się nawet w sądzie. Póki co, Obama i Clinton okopali się na swoich stanowiskach i pola do kompromisu nie widać.

Wszystko wskazuje na to, że walka o nominację w Partii Demokratycznej stoczy się dopiero na sierpniowej konwencji w Denver, gdyż ani Obama ani Clinton nie zdobędą wystarczającej liczby delegatów, aby ogłosić swoje zwycięstwo. Jeśli wszystko rozegra się według najczarniejszych przewidywań, o tym, kto będzie kandydatem na prezydenta zadecyduje prawie 800 superdelegatów – kongresmanów, gubernatorów i partyjnych oficjeli. Może to skutecznie zniszczyć oddolny entuzjazm, ruch popierający Baracka Obamę, zwłaszcza, jeśli to Clinton zostanie ogłoszona kandydatem Demokratów.

Jedyne dobre wyjście, to wycofanie się senator z Nowego Jorku po 22 kwietnia, czyli prawyborach w stanie Pennsylwania. Jeśli jednak Clinton je wygra, to nie ma co na to liczyć – choć aby mieć cień szansy musi wygrywać z dużą przewagą, i to wszystkie pozostałe prawybory. Problem w tym, że – zakładając sukces Clinton w Pennsylwanii – była pierwsza dama ogłosi tryumfalnie, że wygrała we wszystkich największych i najważniejszych stanach (Nowy Jork, Kalifornia, Ohio etc.), a Obama zgarnął większą ilość ale stanów mniejszych. Wszystko jest strasznie skomplikowane, a niedawna propozycja Clinton, aby Obama został jej kandydatem na wiceprezydenta pokazuje, że Hillary nie odpuszcza.

Problem w tym, że tzw. Dream-Ticket to bardziej wymysł medialny, gdyż po tak twardej kampanii i wielu atakach nie widzę szans na współpracę demokratycznych front-runnerów. Owszem, cień cienia szansy jest, ale jakoś tego nie widzę. Demokraci mają problem – dwóch dobrych kandydatów, z których żaden ani myśli się poddawać. Entuzjazm wyborców oraz ogromne wpływy z datków na kampanię zdają się wskazywać, że Demokraci muszą wygrać w listopadzie. Może się to okazać ułudą. Nadchodzi czas, aby na czele partii stanął jeden lider, a partia stanęła za nim. Wcale nie jest bowiem tak, że popierający Obamę poprą Clinton automatycznie, a popierający Clinton staną za Obamą. Nie jest też tak, o czym przekonują nas praktycznie wszystkie media, że Dream-Ticket zmiótłby z powierzchni ziemi McCaina.

Za kandydata Republikanów wziął się teraz liczący ok. 10 milionów członków związek zawodowy AFL-CIO. Może mu to zaszkodzić, ale musiał się z tym liczyć – związki to tradycyjny elektorat Demokratów. Zresztą, kiedy Demokraci wreszcie zdecydują się na Obamę albo Clinton, elektorat republikański także weźmie się za kampanię negatywną.

Teraz czeka nas kilka tygodni przerwy. Najbliższe prawybory dopiero 22 kwietnia. Nic nie wyjaśnią, choć należy je uznać za must-win dla Hillary. Nie ma ona jednak żadnych szans na chociażby dorównanie Obamie w liczbie zwykłych delegatów. Chyba, że Barackowi przydarzyłby się jakiś ogromny skandal. Tymczasem McCain, wykorzystując także amunicję dostarczaną przez sztaby obu demokratycznych kandydatów, może ich punktować i skutecznie atakować. Mimo że demokratyczni kandydaci są bardzo mocni, dużo lepsi od tych z 2004 roku, McCain może ich dość łatwo sprowadzić do poziomu. Tym bardziej, jeśli będą mu jeszcze w tym pomagać.

Piotr Wołejko

Share Button