Jak Republikanie mogą utrzymać Biały Dom

Wynik wyborów prezydenckich w 2008 roku możemy przewidzieć na dwa sposoby – pisze na łamach Washington Post Richard Cohen. Możemy sprawdzić sondaże albo poczytać trochę historii. Sondaże powiedzą nam, że przy strasznie niskiej akceptacji prezydentury Georga W. Busha; z coraz bardziej niepopularną wojną w Iraku; z Partią Republikańską pozbawioną dominującego kandydata; i z Grand Old Party (inna nazwa Republikanów) podzieloną w kwestii imigracji, spraw socjalnych, a nawet reiligii (jeden z głównych kandydatów republikańskich – Mitt Romney – jest mormonem), następnym prezydentem najpewniej będzie Demokrata. Cohen zauważa jednak, że historia wskazuje na co innego.

Historia, którą Cohen ma na myśli, pochodzi z 1972 roku. Wraz z jego końcem, blisko 57 tysięcy amerykańskich żołnierzy zginęło w Wietnamie, w wojnie, w której wygranie wierzyli nieliczni, a nikt nie wiedział, jak doprowadzić ją do końca. Niemniej jednak, zwycięzcą wyborów został Richard M. Nixon. Co więcej, zwyciężył w 49 z 50 stanów. Trudność w zrozumieniu tak ogromnego zwycięstwa Nixona jest porówywalna z trudnością zrozumienia, jak Brytyjczycy mogli pozbawić premierostwa Winstona Churchilla po tym, jak doprowadził ich do zwycięstwa w II wojnie światowej. Nixon miał jednak pewną przewagę nad swoim demokratycznym kontrkandydatem. Po pierwsze, był urzędującym prezydentem, co dawało mu dużą przewagę. Posiadał także ogromne fundusze do swojej dyspozycji. Po drugie, wojna w Wietnamie nie była tak niepopularna, jak moglibyśmy dzisiaj pomyśleć – albo, w dzisiejszej sytuacji, tak jak wojna iracka. W 1972 roku blisko 60 procent Amerykanów popierało działania prezydenta Nixona dotyczące wojny wietnamskiej.

Nixon wykorzystał nie tylko to, że Amerykanie niezbyt chętnie skłaniali się do pomysłu Demokratów na prowadzenie spraw wojennych, ale także – często skandaliczne – zachowanie ruchów antywojennych. Urzędujący prezydent wykorzystał to wszystko i przedstawił kandydata Demokratów, Georga MvGoverna, jako kogoś w rodzaju maminsynka. I niewielkie znaczenie miał fakt, że McGovern był bohaterem z frontów II wojny światowej – pilotem bombowca B-24, który miał na koncie 35 misji oraz medal Distinguished Flying Cross na piersi. Tymczasem Nixon służył w armii podczas wojny, ale nigdy nie powąchał prochu. Spojrzał jednak w sondaże.

Bardzo podobnie wyglądała sytuacja w 2004 roku – zauważa Cohen. Wtedy republikański duet Bush-Cheney składał się z dwóch wietnamskich „próżniaków” – George W. Bush służył w Lotnictwie Gwardii Narodowej, a Dick Cheney załatwił sobie – i to pięciokrotnie – odroczenie powołania do służby w armii. Obaj siedzieli więc spokojnie w Stanach, podczas gdy ich demokratyczny rywal, senator John Kerry, wywalczył sobie pięć odznaczeń, w tym trzy Purpurowe Serca. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż wraz z ruchem weteranów wojennych (zmontowanym na tę potrzebę przez komitet wyborczy Republikanów) prezydent i wiceprezydent odmalowali Kerry’ego jako wierutnego kłamcę. Atak był tak śmiały, zuchwały i oburzający, że oczywiście zadziałał.

Teraz dochodzimy do bieżących wyborów, w których sprawa iracka nie stanowi problemu dla Republikanów. Większość z nich nadal mniej lub bardziej popiera decyzję prezydenta Busha dotyczącą interwencji w Zatoce. Zaskakująco, to Demokratów wojna w Iraku dzieli i powoduje, że demokratyczni pretendenci do prezydentury zajmują się głównie „wymianą ognia” między sobą. Wyborcy w dwóch stanach, gdzie odbędą się pierwsze prawybory – w New Hampshire i Iowa – nie poprą kandydata, który ma „letni” stosunek do wojny. Ostatnio nawet Hillary Clinton dokonała zwrotu o 180 stopni i zagłosowała w Senacie za obcięciem funduszy na dalsze prowadzenie wojny. Jedynym demokratycznym kandyatem na prezydenta, który w Senacie zagłosował za dalszym finansowaniem działań wojennych był Joseph Biden – pozostający w cieniu „wielkiej trójki” – Clinton, Obamy i Edwardsa.

Bardzo dobrze, Joe – pisze Cohen. Więcej niż dobrze, Biden okazał się bardzo przewidujący. Rudy Giulani, jeden z głównych kandydatów Republikanów, już zaatakował Clinton i Obamę za senackie głosowanie, nazywając je „znaczącą zmianą poglądów”. Do tej pory Republikanie zajmowali się głównie, podobnie jak Demokraci, „wymianą ognia” między sobą. Teraz, nieważne od tego, kto zgarnie republikańską nominację, na pewno będzie używał retoryki o „miękkości” Demokratów w kwestiach obronności. Dodatkowego smaczku sytuacji może dodać to, że Hillary Clinton jest „miękka”, ponieważ jest kobietą.

Tutaj właśnie historia podnosi swą „obrzydliwą” głowę – Grand Old Party jest już doświadczona w prezentowaniu Demokratów jako „miękkich” w kwestiach obrony narodowej. Jest także tak samo doświadczona w robieniu tego w najbardziej rynsztokowy sposób. W chwili, gdy większość Amerykanów chce zakończenia wojny, nie popierają nagłego wycofania się – co proponują kandydaci Demokratów. Co więcej, nie zapomnieli o 11 września 2001 roku – co stanowi całkoształt pomysłu Giulaniego na kampanię prezydencką.

Czy historia ponownie przechytrzy sondaże? – pyta na koniec Cohen. Przechytrzy – udzielając od razu odpowiedzi – jeśli Demokraci tak bardzo „zranią” się w trakcie walki o nominację, że wybiorą kandydata ukochanego przez mniejszość, ale traktowanego z nieufnością przez większość. A to zdarzało się już wcześniej.

Piotr Wołejko

Share Button