W ubiegłym tygodniu zaczęły się nasilać (pojawiały się bowiem już od jakiegoś czasu) doniesienia o tym, iż reżim Assada użył przeciwko swoim obywatelom broni chemicznej (mówi się o sarinie). Na niewielką skalę, ale jednak. Natychmiast połączono ten fakt z wypowiedzią prezydenta USA Baracka Obamy, iż użycie broni masowego rażenia to granica, której Assad nie powinien przekraczać, jeśli nie chce mieć do czynienia ze zdecydowaną reakcją Stanów Zjednoczonych. Czy nie nadszedł więc czas na interwencję i – jak uważają jej zwolennicy – obalenie syryjskiego dyktatora i uporządkowanie spraw w Damaszku?
Co z bronią masowego rażenia?
Z moralnego punktu widzenia to, co dzieje się w Syrii, jest niemożliwe do zaakceptowania. W trwającym dwa lata konflikcie zginęło już 70-80 tysięcy osób, w większości cywilów, a ponad milion osób opuściło swoje domy lub granice kraju. Sporo, jak na 22-milionową populację. Od dłuższego czasu konflikt znajduje się w fazie stagnacji – żadna ze stron, czyli Assad bądź szeroko rozumiana opozycja (o niej w dalszej części wpisu) nie jest w stanie przechylić szali na swoją korzyść. W kraju trwa brutalna wojna domowa, w której prawie (o ile doniesienia o użyciu broni chemicznej się nie potwierdzą) wszystkie chwyty są dozwolone. Jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi, rację ma prof. Steve Walt gdy pisze, że nie ma większej różnicy, czy ludzie Assada zabijają swoich przeciwników przy użyciu sarinu, czy bomb kasetowych, moździerzy, nalotów, karabinów maszynowych etc. Walt podaje przykład Rwandy, w której ponad milion osób zginęło w efekcie ciosów zadanych maczetami. Czy w ten sposób maczeta stała się bronią masowego rażenia?
Walt słusznie zauważa, podobnie jak Jon Wolfsthal, że ewentualne użycie broni chemicznej nie powinno determinować amerykańskiej interwencji w Syrii. Wolfsthal twierdzi też, że warto poświęcić tyle czasu, ile trzeba, aby upewnić się, jak z tą bronią chemiczną naprawdę było. Potwierdzenia z różnych źródeł, głównie Wielkiej Brytanii czy Izraela to jeszcze żadne dowody. Pamiętamy przecież, jak Amerykanie montowali koalicję (na zasadzie listka figowego, bo i bez niej zrobiliby dokładnie to samo) do wojny w Iraku, a sekretarz stanu Colin Powell bez żenady przedstawiał na forum ONZ „podkręcone” dowody o broni masowego rażenia znajdującej się rzekomo w posiadaniu Saddama Husajna. Żadnej broni po inwazji, mimo dogłębnych poszukiwań, nie znaleziono, a sam Powell przepraszał później za to, że zrobiono mu z gęby cholewę.
W interesie całej społeczności międzynarodowej, nie tylko Stanów Zjednoczonych, jest to, by broń masowego rażenia nie była wykorzystywana podczas żadnych konfliktów, a także by nie następowała jej proliferacja (rozprzestrzenianie się). Pytanie, czy chęć zapobieżenia takim wydarzeniom uzasadnia interwencję? A jeśli tak, to na jaką skalę? Czy interwencja znajduje inne (dodatkowe) uzasadnienie?
Wyciągnąć lekcje z wcześniejszych doświadczeń
Po doświadczeniach irackich i afgańskich Amerykanom nie spieszy się do wysyłania swoich żołnierzy do udziału w kolejnej wojnie domowej. Znowu musieliby opowiedzieć się po którejś ze stron, a następnie walczyć o to, by utrzymała się ona u władzy. Kolejny nation-building, lata zaangażowania i koszty idące w biliony dolarów. Warto przytoczyć tu jeszcze bardziej zamierzchłe doświadczenia lat 80. ubiegłego wieku i interwencję Izraela, a także USA i Francji (to już pod banderą ONZ) w Libanie. Interwencje te zakończyły się klęską, a w przypadku Francuzów i Amerykanów także śmiercią dziesiątek żołnierzy w wyniku zamachów terrorystycznych dokonanych przez powstające wówczas ugrupowania o charakterze islamistycznym. Wszystkie siły pokojowe i okupacyjne wycofały się z Libanu nie osiągając zakładanych celów.
Tymczasem Liban jest kilkakrotnie mniejszy od Syrii. Już teraz kraj ten został wciągnięty w konflikt – po stronie Assada walczy coraz więcej bojowników szyickiego klienta Iranu, czyli Hezbollahu. Uchodźcy zalewają Liban, a także Turcję i Jordanię.
Wszystkie barwy opozycji
Można odnieść wrażenie, że w Syrii wszyscy walczą ze wszystkimi. Opozycja jest podzielona na dziesiątki, a najpewniej na setki grup o różnych rozmiarach, potencjałach i możliwościach. Część opozycji to bojownicy o poglądach radykalnych, niektórzy nie kryją swojej afiliacji z Al-Kaidą (głośna sprawa Al-Nusra), a jeszcze inni to zaciąg zagraniczny – jak to ujmuję „turystyczny dżihad” (względnie eksportowy – więcej w pkt 9 niniejszego wpisu). Rozmaici bojownicy zwalczają Assada i podległe mu bojówki (milicje?), lecz nie cofają się również przed atakowaniem innych opozycjonistów. Nie występuje poważniejsza koordynacja poczynań rozdrobnionej (z tendencją do dalszego rozdrabniania) opozycji.
W tej sytuacji trudno rozważać wejście do takiego gniazda szerszeni z własnymi siłami o charakterze bojowym (obalenie Assada), a następnie stabilizacyjnym. Czy chcielibyśmy, by polscy żołnierze brali udział w takim przedsięwzięciu? Jeśli nie interwencja, to może transfery uzbrojenia do opozycji? Ale do której?! Nie da się zapewnić, że broń nie trafi do elementów opozycji, która nam – Zachodowi, czyli jedynej stronie, która rozważa i efektywnie może się podjąć interwencji – nie pasuje, ergo do islamistów. Czy chcemy mieć drugą Libię (półtora roku od obalenia Kaddafiego kraj jest niestabilny, zamachy są codziennością – w jednym zginął amerykański ambasador, w innym próbowano wysadzić ambasadę Francji), tylko do sześcianu albo Afganistan, w którym wszyscy są uzbrojeni (nierzadko w broń z „zaciągu CIA” przekazaną Afgańczykom do wojaczki z Sowietami w latach 80.) i chętni do bitki?
Argumenty za interwencją w Syrii
Zwolennicy interwencji w Syrii i obalenia Assada twierdzą, że mimo dużego ryzyka i wielkich kosztów w każdym wymiarze, ewentualne zyski przeważają w tym równaniu. Oto bowiem można za jednym zamachem odzyskać Syrię i poważnie ograniczyć wpływy Iranu (w tym także libańskiego Hezbollahu). Ten argument ma dużą siłę przyciągania i jest słuszny. Upadek Assada i przejęcie władzy w Damaszku przez sunnitów oznacza ograniczenie regionalnej potęgi Iranu. Niemniej, nadal pozostają istotne wpływy w Iraku (zdominowanym przez szyitów) i Hamas w Strefie Gazy, który zawsze można wykorzystać do podgryzania Izraela. Iran nadal nie będzie posiadał w regionie znaczącego rywala, który samodzielnie równoważyłby jego potęgę (był nim niegdyś Irak Saddama Husajna, wspierany w wojnie z Iranem przez Zachód, nawet w sytuacji masowego używania broni chemicznej przeciwko Irańczykom).
Argumenty przeciw interwencji w Syrii
Osłabimy więc Iran. Co dalej? Osłabimy Hezbollah w Libanie. Ale czy odzyskamy Syrię? Przypadki Tunezji, Egiptu czy Libii pokazują, że trzeba być bardzo ostrożnym w odniesieniu do tego rodzaju sądów. W szczególności warto przyglądać się Libii, gdzie funkcjonuje cała gama ugrupowań zbrojnych, w tym o charakterze radykalnym, które są dalekie od uznania suwerenności czegoś, co na Zachodzie nazywa się rządem centralnym. Dlaczego w Syrii miałoby być inaczej? Sytuacja jest tam zdecydowanie bardziej zagmatwana niż w Libii, do tego Irańczycy dołożą wszelkich starań, by podsycać nastroje antysunnickie, antyamerykańskie czy antyzachodnie.
Dyplomacja, nie wojsko
Rozwiązaniem konfliktu nie jest interwencja wojskowa a dyplomacja i negocjacje. Najpierw trzeba nakłonić Rosję i Chiny do zachodniego punktu widzenia, iż należy bezzwłocznie rozpocząć przygotowania do zakończenia trwającej dwa lata rzezi. Następnie, przy wsparciu tych dwóch państw, powinny rozpocząć się negocjacje reżimu Assada z przedstawicielami najważniejszych ugrupowań opozycyjnych (w tym zbrojnych, a nie tylko cywilów) na temat nowego układu politycznego w kraju. Nad wszystkim powinna uważnie czuwać stała piątka RB ONZ, gdyż bez presji zewnętrznej strony mogą nie mieć motywacji do osiągnięcia szybkich postępów. Po zawarciu porozumienia, nie determinując, jak powinno ono wyglądać, należy zapewnić jego egzekucję – a to zapewne sprowadzi się do powstrzymania radykalnych ugrupowań dążących do realizacji swoich celów. Trochę pisałem o tym w czerwcu ub.r.
Jest zrozumiałe, że powyższa propozycja nie jest idealna. Jednakże żadna taka nie będzie, pomijając fakt, że w naturze ideały nie występują. Być może niezbędny okaże się udział zewnętrznych sił stabilizacyjnych, lecz ich obecność będzie o niebo łatwiejsza, jeśli za cel postawi się im obronę wynegocjowanego porozumienia.
Piotr Wołejko