Trzynaście lat temu bliźniacze wieże World Trade Center zawaliły się po tym, jak uderzyły w nie pasażerskie samoloty porwane przez zamachowców-samobójców z Al-Kaidy. Było to wydarzenie bez precedensu w historii Stanów Zjednoczonych, a także i świata – największy współczesny zamach terrorystyczny. Nic dziwnego, że działania podjęte jako reakcja na ten zamach również były bezprecedensowe. Rozpoczęła się tzw. wojna z terroryzmem (war on terror). Po trzynastu latach wojna ta trwa nadal, a terrorystów i radykałów gotowych umrzeć z imieniem Allaha na ustach jest zdecydowanie więcej niż w 2001 r. Stany Zjednoczone (głównie) i ich sojusznicy (w tym Polska) ponoszą w tej wojnie porażkę. A właśnie wybierają się na kolejne pole bitwy, którym (ponownie) będzie Irak i Syria.
Im więcej sukcesów, tym gorsza sytuacja
Efekty wojny z terroryzmem są mizerne. Co z tego, że szybko udało się obalić reżim talibów w Afganistanie, a później (na podstawie fałszywych dowodów) reżim Saddama Husajna w Bagdadzie? Czy świat stał się dzięki temu bezpieczniejszy? Wolne żarty. Afganistan jest od trzynastu lat okupowany przez zagraniczne wojska, które utrzymują przy życiu posłuszny sobie rząd. Talibowie z roku na rok są coraz mocniejsi i spokojnie czekają na wycofanie się zachodnich żołnierzy z Afganistanu. Jak głosi słynne powiedzenie – Amerykanie mają zegarki, my mamy czas.
W Iraku trwa chaos polityczny i popłoch wywołany błyskawicznymi sukcesami bojowników Państwa Islamskiego (Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu – ISIL/ISIS), którzy od czerwca do dnia dzisiejszego przejęli kontrolę nad północną częścią kraju (z wyjątkiem regionów kurdyjskich), a także nad północną częścią Syrii (to z jej terytorium zaatakowali Irak). Amerykańska interwencja z 2003 r. obaliła Husajna i uwolniła demony wojny. Prześladowana wcześniej większość szyicka zaczęła brać odwet na uprzywilejowanej dotąd sunnickiej mniejszości. Do gry włączyły się regionalne potęgi – szyicki Iran i sunnicka Arabia Saudyjska, wspierając finansowo, organizacyjnie i zbrojnie rozmaite ugrupowania (także polityczne) i milicje.
Gdy w 2011 r. wybuchła rewolucja w Syrii trudno było przewidzieć, że po trzech latach na znacznej części terytorium tego kraju, a także Iraku, będzie funkcjonował taki twór jak Państwo Islamskie (kalifat, jak sami się nazywają). Reakcja Zachodu na rebelię przeciwko Assadowi była „klasyczna” – wsparcie (słowne) i niewiele więcej. Powstające jak grzyby po deszczu zbrojne grupy opozycyjne musiały więc znaleźć sobie innych sojuszników, którzy poza dobrym słowem byli w stanie zaopatrzyć te grupy w broń niezbędną do prowadzenia walki. Tu znowu zagrała regionalna geopolityka i lokalne ambicje. Oprócz wspomnianego wcześniej Iranu i Arabii Saudyjskiej w grę włączył się Katar, próbując rozszerzać swoje wpływy w efekcie sukcesów islamistów z Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie. Za Assadem stanęła także Rosja, powstrzymując w ten sposób Zachód przed większym zaangażowaniem (chociażby w sierpniu 2013 r., gdy ograniczona – przynajmniej w teorii – interwencja USA wydawała się praktycznie przesądzona).
Trzy lata później Zachód stanął przed poważnym dylematem – co zrobić z Państwem Islamskim, którego bojownicy w swej brutalności próbują przegonić mongolską ordę, która w XIV w. spustoszyła Bliski Wschód pod wodzą Tamerlana. W szeregach Państwa Islamskiego walczą tysiące bojowników spoza Syrii i Iraku, w tym znaczna liczba obywateli państw zachodnich. Egzekucji na amerykańskim dziennikarzu Jamesie Foleyu dokonał najpewniej bojownik urodzony bądź przynajmniej wychowany w Wielkiej Brytanii. Zachód obawia się, że ludzie ci prędzej czy później wrócą do swoich państw macierzystych i będą stanowili zagrożenie terrorystyczne.
Amerykanie, zdopingowani egzekucją swoich obywateli (oprócz Jamesa Foleya zabito także innego dziennikarza), postanowili działać. Aktualnie prowadzą naloty na pozycje zajmowane przez bojowników Państwa Islamskiego, zapewniają też wsparcie lotnicze siłom kurdyjskim i irackim, które walczą z Państwem Islamskim. Prezydent Barack Obama zapowiedział, że jego kraj zniszczy Państwo Islamskie, a Waszyngton już formuje „szeroką koalicję chętnych” do wykonania tego zadania. Mamy więc pierwszą wojnę Obamy i pierwszy front Obamy na wojnie z terroryzmem.
Pierwszą, bo trudno jednak uznać operację w Libii z 2011 r. za wojnę amerykańską (mimo wykonania znacznej części nalotów, Obama dystansował się od kierowania operacją jak tylko mógł), a pierwszy front Obamy, bo dotychczas kontynuował on tylko działania podjęte przez swego poprzednika, Georga W. Busha. A kontynuował m.in. tajną wojnę w Afganistanie (oraz w Pakistanie), Jemenie i Somalii, prowadzoną przy wykorzystaniu dronów, nalotów, rakiet i operacji sił specjalnych, a także tzw. proxy forces w postaci lokalnych ugrupowań, milicji (Somalia) i sił zbrojnych (Jemen).
Syria i Irak: kolejny front w wojnie nie do wygrania
W trakcie kampanii prezydenckiej w 2007 i 2008 r. ówczesny senator Barack Obama podkreślał, że wojna afgańska była słuszna (just war), natomiast wojna iracka była głupia (dumb war). A jak można określić w takim razie rozkręcającą się wojnę z Państwem Islamskim? Jest to przecież wojna, do wybuchu której Amerykanie się przyczynili poprzez m.in. obalenie Husajna i zainstalowanie rządu w Bagdadzie, który prowadził skrajnie nieodpowiedzialną politykę; znaczące wycofanie się ze spraw irackich po wycofaniu amerykańskich wojsk z tego kraju w 2009 r.; niekonsekwentna polityka względem tzw. Arabskiej wiosny i rewolucji Syrii.
Dziś można dostrzec wiele elementów bliźniaczo podobnych do sytuacji sprzed agresji na Irak w 2003 r. Znowu w mediach trwa show pt. Państwo Islamskie to najpoważniejsze zagrożenie w każdej możliwej kategorii. Znowu pojawiają się doniesienia agencji wywiadowczych o wielkiej sile (co przekłada się na większe zagrożenie) Państwa Islamskiego – chociażby szacunki CIA, iż Państwo Islamskie dysponuje nie, jak dotychczas sądzono, ok. 10 tysiącami, lecz ponad 30 tysiącami bojowników. Wszystko inne przestało być ważne – spory terytorialne w Azji, czy rosyjska agresja na Ukrainie. Jedynym zagrożeniem jest Państwo Islamskie.
Nie ma wątpliwości, że militarnie można dość szybko rozprawić się z Państwem Islamskim i przepędzić jego bojowników na cztery wiatry. Pytanie, czy to sprawi, że Syria, Irak, Bliski Wschód i świat staną się dzięki temu bezpieczniejsze? Patrząc na efekty wojny z terroryzmem, kolejnym frontem której ma być walka z Państwem Islamskim, można mieć co do tego poważne wątpliwości. Radykalizm islamski (w wersji sunnickiej) to problem wykraczający daleko poza Bliski Wschód czy Afrykę Północną. Dotyczy też pasa od północnej części Nigerii po Somalię oraz afgańsko-pakistańskiego pogranicza. Nie można zapominać również o Kaukazie, Azji Centralnej czy chińskiej prowincji Xinjang. Nie należy generalizować – specyfika ruchów radykalnych w poszczególnych krajach i regionach jest bardzo różnorodna, co jednak, paradoksalnie, stwarza większe zagrożenie. Nie ma jednej, uniwersalnej odpowiedzi na wyzwania w poszczególnych państwach (a raczej obszarach, bo najczęściej mamy do czynienia z zagrożeniami transgranicznymi). Natomiast przekonanie, że wystarczą karabiny, naboje, rakiety i samoloty, albo w skrócie: wojna, jest mylne. Pokazują to doświadczenia ostatnich trzynastu lat, a więc już prawie półtorej dekady wojny z terroryzmem.
Przerwać błędne koło
Otwarcie kolejnego frontu w tej wojnie nie zbliża Stanów Zjednoczonych, Zachodu, ani innych państw zainteresowanych stabilizacją sytuacji i pokonaniem radykałów, do osiągnięcia tych celów. Wręcz przeciwnie, zachęca kolejne tysiące ludzi na całym świecie do wstąpienia w szeregi radykalnych ugrupowań. Mamy więc samonapędzającą się machinę wojenną, która nie ma zamiaru się zatrzymywać. I to właśnie trzeba zmienić, kończąc z błędną polityką opartą na błędnych założeniach i prowadzoną przy użyciu błędnych metod.
Piotr Wołejko