Zaprzysiężenie Obamy. Jaka będzie druga kadencja?

Jutro Barack Obama zostanie po raz drugi zaprzysiężony na prezydenta. W listopadowych wyborach w 2012 r. wyraźnie pokonał kandydata republikanów Mitta Romneya. Pomiędzy tymi wydarzeniami Obama odniósł niewielkie, acz istotne zwycięstwo nad Partią Republikańską w sprawie tzw. klifu fiskalnego. Obama podzielił swoich rywali, natomiast finanse rządu federalnego w żaden sposób nie zostały „uzdrowione”. W drugiej kadencji Obama bardzo chciałby zająć się gospodarką i przywrócić ją na właściwy tor. Liczy też zapewne na jakiś sukces za granicą. Pragnie zapisać swoje nazwisko w historii dokonując czegoś wielkiego. Nie będzie miał łatwo.

Trudno o postępy w sprawach wewnętrznych

Republikanie nadal będą robić wszystko, aby na froncie wewnętrznym powstrzymywać prezydenta przed realizowaniem jego zamierzeń. Robili tak przez cztery lata pierwszej kadencji, licząc na to, że totalna obstrukcja pozwoli im odzyskać Biały Dom. W efekcie poprzedni skład Izby Reprezentantów był nieefektywny, przyjmując ograniczoną liczbę, do tego niezbyt istotnych, ustaw. Teraz, gdy Obama nie może ubiegać się o kolejną reelekcję, republikanie będą twardo blokować wszelkie inicjatywy Obamy i demokratów, by w 2016 roku powrócić do Białego Domu. Oznacza to, że inicjatywy prezydenta mają małe szanse zyskać poparcie na Kapitolu. W Senacie nie będzie z tym trudności, wszak większość mają tam demokraci, ale w Izbie obstrukcja będzie trwać w najlepsze.

W lutym Stany Zjednoczone czekają kolejne trudne i dramatyczne negocjacje dotyczące podwyższenia pułapu zadłużenia rządu federalnego. Wątpliwe, by udało się uzyskać odpowiednio wysoki „zapas”, a tym bardziej przyjąć chociaż częściowe reformy o charakterze długofalowym. A powinny one dotknąć programów socjalnych i zdrowotnych oraz prawa podatkowego. Szanse na zdroworozsądkowe porozumienie, które jest konieczne, są podobne do tych, jakie ma uczestnik gry w totolotka na trafienie szóstki.

Gospodarka będzie więc musiała radzić sobie z pokryzysowymi zawirowaniami samodzielnie, przy ewentualnym dalszym wsparciu Fedu. Pytanie, na ile drukowanie pustego pieniądza może pozytywnie oddziaływać na poziomy produkcji, zatrudnienia i bezrobocia. Pieniądz zresztą zostaje w większości w sektorze finansowym, nie docierając do pożyczkobiorców. Co więcej, amerykańskie firmy mają rekordowe „zapasy” wolnej gotówki, która leży na kontach i nie pracuje dla gospodarki. Potrzebny jest sygnał od rządu, że jest w stanie zapanować nad własnymi finansami. A tego trudno się spodziewać.

Za granicą niewiele łatwiej

W obliczu wątpliwych do osiągnięcia postępów w sprawach wewnętrznych, prezydent Obama może skierować w pewnym momencie swoją uwagę poza granice USA. Po prawdzie, już teraz musi to robić, do tego w sytuacjach, których rozwiązanie nie jest proste. Syria to problem „odziedziczony” jeszcze z pierwszej kadencji, po części jest tak z Mali – z tą różnicą, że Francuzi zdecydowali się na interwencję dopiero 11 stycznia. Różne kryzysy mogą wybuchać w innych miejscach świata, a musimy pamiętać o dających się przewidzieć wyzwaniach, jak wycofanie się z Afganistanu w 2014 roku oraz wzrost zaangażowania w Azji i na Pacyfiku.

Gdziekolwiek spojrzeć, o sukcesy nie będzie łatwo. Presja na bardziej widoczne zaangażowanie w obalenie Baszara al-Assada będzie narastać z każdym miesiącem trwania wojny domowej, która jest prawdziwą krwawą łaźnią. W ponad rok od wybuchu rebelii konflikt pochłonął już 60 tysięcy ofiar. Niechybnie kolejne tysiące zginą, zanim zapadnie definitywne rozwiązanie. Nie można wykluczyć, że Assad wytrzyma kolejny rok, chociaż wydaje się, że nawet Rosja – wraz z Iranem główny obrońca syryjskiego dyktatora – powoli przygotowuje się do jego upadku. Syria może pogrążyć się w chaosie walk etniczno-religijnych, a te z łatwością przeniosą się wówczas do Libanu.

Amerykańskiego zaangażowania może też wymagać Mali. Francuzi wraz z afrykańskimi siłami powinni poradzić sobie z obroną południa kraju, ale czy uda im się odbić północ? Jeśli tak, to gdzie przeniosą się islamscy radykałowie, pośród których znajduje się liczny „kontyngent” międzynarodowy. Wyczyszczenie Sahelu z tych radykałów i terrorystów może potrwać wiele lat, gdyż znajdują oni tam sprzyjające dla ich działalności warunki – często wirtualną władzę państwową, biedę i brak perspektyw dla młodych ludzi, ogromną przestrzeń geograficzną dla prowadzenia działalności i ukrywania się. „Zabawa” w Sahelu może się dopiero rozpoczynać.

Malijskie problemy zwracają też uwagę na dwa inne kraje afrykańskie, gdzie islamiści mają duże wpływy i możliwości działania – Nigerię (Boko Haram) i Libię, gdzie w zeszłym roku zginął amerykański ambasador. Destabilizacja Afryki Północnej zaczęła się zresztą od Libii, walki z Kaddafim i jego późniejszego obalenia. Region został zalany bronią z arsenałów libijskiego dyktatora.

O ból głowy może przyprawić Obamę także Egipt, gdzie trwa utrwalanie się nowego postrewolucyjnego porządku oraz Izrael i Iran. W Izraelu na kolejną kadencję premiera sposobi się Beniamin Netanjahu, z którym Obama ma chłodne relacje. Wątpliwe, by w sprawie palestyńskiej udało się pójść do przodu. Prędzej powstaną kolejne osiedla żydowskie utrudniające jakiekolwiek porozumienie.

Krajem, gdzie już w tym roku może wybuchnąć kryzys, jest Iran. Mahmud Ahmadineżad kończy urzędowanie po dwóch kadencjach, odbędą się wybory prezydenckie. Czy zielony ruch na rzecz zmian, który powstał w 2009 roku, znów podniesie głowę? Czy tym razem Obama zdecyduje się poważniej wesprzeć opozycję?

Europa i Pacyfik

Druga kadencja Obamy w polityce zagranicznej upłynie na układaniu się z licznymi państwami azjatyckimi. Zwrot ku Pacyfikowi, omawiany szerzej we wpisie z 11 stycznia br., oznacza przede wszystkim mozolne budowanie relacji z krajami Azji Południowo-Wschodniej (blok ASEAN), Indiami, Japonią, Koreą Płd., Australią oraz, a może w szczególności, z Chinami. Wszystko to zajmie mnóstwo czasu i skupi uwagę wielu pracowników Departamentu Stanu.

Z punktu widzenia Europy zanosi się na kolejną kadencję coraz mniejszego znaczenia relacji transatlantyckich. Owszem, nadal są one ważne, ale coraz bardziej uznaje się je – głównie w Waszyngtonie – za echo przeszłości. Przyszłość jest na Pacyfiku. Jaskółką nadziei w tej sytuacji jest wybór senatorów Kerry’ego i Hagela na sekretarzy, odpowiednio, stanu i obrony. Słyną oni z przywiązania do więzi transatlantyckich, ze znaczenia przykładanego do NATO. Problem w tym, że tendencje dotyczące wydatków obronnych w Europie mogą bardzo utrudnić Kerry’emy i Hagelowi znaczącą poprawę dwustronnych relacji.

Nie zapominać o sąsiadach

Jakby tego było mało, coraz wyraźniej w amerykańskim establishmencie rysuje się pogląd, iż należy większą uwagę poświęcić krajom zachodniej półkuli. Nie tylko sąsiadom, Meksykowi i Kanadzie, ale przede wszystkim państwom Ameryki Południowej, z największym naciskiem na Brazylię. Prezydent Bush junior lekceważył najbliższe sąsiedztwo, podobnie czynił Obama podczas pierwszej kadencji (wsparcie walki Kolumbii czy Meksyku z narkogangsterami to główne inicjatywy, warte wspomnienia i pochwały). Czy lekceważenie ustąpi pola zaangażowaniu i współpracy? Chiny już podgryzają dawnego regionalnego hegemona na jego własnym podwórzu.

Co oczywiste, to tylko zarys głównych wyzwań, jakie czekają prezydenta Obamę w jego drugiej kadencji. Będzie się musiał napracować, by przejść do historii jako lider, który rozwiązał ważny problem, nieważne już czy wewnętrzny, czy międzynarodowy. Jednak jutro powinien zrobić sobie wolne od takich rozważań i cieszyć się chwilą. Jeden dzień taryfy ulgowej, a później nie ma zmiłuj.

Piotr Wołejko

Share Button