Amerykański zwrot ku Azji i jego wpływ na Europę

Tak zwany pivot azjatycki, czy też zwrot ku Azji, to dominujący w Stanach Zjednoczonych wątek geopolityczny. Waszyngton ogłasza swój powrót na Pacyfik, a w tle pojawią się oczywiście Chiny. O ile USA nigdy się od Pacyfiku nie odwróciły, to kwestia chińska rzeczywiście budzi w amerykańskiej stolicy rozmaite emocje. Czy Stany Zjednoczone rozpoczęły proces powstrzymywania Chin i ograniczania ich wpływów w regionie?

Europejska analogia

Cofnijmy się o sto lat i przemieśćmy do Europy. Cesarskie Niemcy, od kilku dekad zjednoczone, wyrosły na główną potęgę przemysłową i militarną na Starym Kontynencie. Dość późno dołączyły do wyścigu o posesje kolonialne, tracąc szanse na atrakcyjne terytoria. Ambitny monarcha i elity polityczno-biznesowe uważają, że Berlin jest pokrzywdzony i nie może odgrywać roli, do której predestynuje go posiadana potęga. Główni gracze w Europie – Wielka Brytania, Francja i Rosja – czują się zaniepokojeni wzrostem potęgi Niemiec. Nie mają zamiaru ustępować. Powstaje dość osobliwa koalicja, w której – mimo odmiennych interesów – rolę skutecznego spoiwa odgrywa obawa przed Niemcami. Ci, zdając sobie sprawę z trudnej sytuacji geopolitycznej, rozbudowują flotę wojenną, licząc się z możliwością blokady morskich szlaków handlowych.

Chińska rzeczywistość

Wracamy do 2013 roku. Chińska Republika Ludowa umocniła się na drugiej pozycji rankingu największych gospodarek świata. Imponujący wzrost PKB w ciągu ostatnich trzech dekad stanowi powód do dumy komunistycznych władz. Kryzys w świecie Zachodu, w połączeniu z własnymi sukcesami ekonomicznymi, wytwarza w Pekinie poczucie wyższości. Wraz z głębokim poczuciem urazu wobec tegoż Zachodu, sięgającym upokorzenia Chin w XIX i na początku XX w., a nawet ich częściowej kolonizacji, w chińskich elitach kształtuje się chęć wykorzystania okazji – unikalnej koniunktury geopolitycznej.

Co na to teoria sojuszy?

Zamiast dotychczasowej polityki harmonijnego wzrostu, doktryny obliczonej na potrzeby wewnętrzne, ale znajdującej również odbicie w polityce zagranicznej, pojawia się asertywność i twardość. Pekin głośno i bezceremonialnie artykułuje roszczenia terytorialne dotyczące chociażby całego Morza Południowochińskiego, zaostrza też spór z Japonią o wyspy Senkaku/Diaoyu. Chińskie rozpychanie się łokciami wywołuje spodziewaną reakcję – niepokój państw regionu, które poszukują sojuszników do wspólnego powstrzymywania Chin (vide próby wypracowania wspólnego stanowiska w ASEAN). W sytuację chętnie angażują się również Stany Zjednoczone, które nie są może globalnym hegemonem, ale dominują na Zachodniej Półkuli. W ich interesie leży to, aby w żadnym innym regionie nie powstała potęga, która mogłaby odgrywać rolę USA – dominować politycznie i militarnie, wykorzystując to dla własnych potrzeb. Ogranicza to bowiem wpływy Stanów Zjednoczonych i możliwości realizacji amerykańskich interesów. Trzeba więc Chiny powstrzymać.

grafika

To jak to będzie, Komandorze?

[Spotkanie oficerów flot USA i ChRL podczas wizyty okrętu USS Blue Ridge w Szanghaju w 2004 r./źródło: Wikimedia Commons, fot. US Navy]

Tutaj w grę wchodzi teoria sojuszy, którą świetnie opisał prof. Stephen Walt z książce „The Origins of Alliances„. W ogromnym skrócie zastosowanie tej teorii w powyższej sytuacji wygląda tak: „O ile w regionie nie dominuje lokalny hegemon, istnieje tam swoiste equilibrium. W sytuacji, gdy jedno z państw staje się zdecydowanie silniejsze od pozostałych, mają one dwie opcje do wyboru: przystać na żądania silniejszego bądź spróbować balansować jego siłę. Wówczas powstają lokalne koalicje, do których – jeśli jest to możliwe – można dokooptować zewnętrzne mocarstwo. Ono także ma swój interes w tym biznesie, ponieważ nie życzy sobie, aby w innym regionie świata wyrósł mu silny konkurent. W regionie Azji i Pacyfiku mamy do czynienia z taką właśnie rozgrywką”. Fragment ten pochodzi z wpisu Wielka Gra o Pacyfik, opublikowanego na blogu Dyplomacja w listopadzie 2011 r.

Punktem wyjścia do ówczesnej dyskusji była zapowiedź zlokalizowania w australijskim porcie Darwin 2,500 amerykańskich marines oraz kilku okrętów US Navy. Był to jeden z kilku elementów „materialnego” pokazania azjatyckim partnerom i sojusznikom USA, że Waszyngton poważnie traktuje swoje interesy i zobowiązania w regionie. W międzyczasie USA zacieśniły współpracę wojskową z Filipinami i Singapurem, a także zaangażowały się po stronie państw ASEAN w spór z Chinami o jurysdykcję nad Morzem Południowochińskim. Czy to ostatnie posunięcie było uzasadnione? Na pewno zostało bardzo negatywnie odebrane w Pekinie. Utrudni ono ewentualne działania mediacyjne, ale – z drugiej strony – czy Waszyngton mógłby być wiarygodnym mediatorem?

Zawsze nad Pacyfikiem

Wróćmy do punktu wyjścia, czyli zwrotu ku Azji i Pacyfikowi. Czy USA odwróciły się od tego regionu? Odkąd zaczęły aktywnie działać poza tradycyjną strefą wpływów (Zachodnia Półkula), koncentrowały się nawet bardziej na Azji, niż na Europie. To amerykańska flota zmusiła Japonię do otwarcia się na świat (i wybudziła z letargu późniejszą potęgę militarną i ekonomiczną). To w Azji skupiały się główne wysiłki wojenne podczas II WŚ i tam też dobiegła ona końca. To w Azji toczyły się najbardziej krwawe i długotrwałe wojny w czasach Zimnej Wojny. Można to ująć inaczej, o ile w Europie była ona rzeczywiście zimna, to w Azji przechodziła w fazę gorącą. Bezpośrednie starcia zastąpiły tzw. wojny zastępcze (proxy wars).

Waszyngton nie musi nigdzie wracać, bo od dłuższego czasu jest w Azji obecny. Retoryka „powrotu” mocno szkodzi idei zwiększenia zaangażowania dyplomatycznego, militarnego oraz – nie zapominajmy – handlowego – w tym regionie, ponieważ sugeruje antychiński wymiar tej inicjatywy. Z drugiej strony, robi dobrze przemysłowi zbrojeniowemu, który na tzw. pivocie może sporo zyskać. Tym bardziej, że na Zachodzie (w Europie) wydatki na zbrojenia spadają, a w Azji dynamicznie rosną.

A co z Europą i NATO?

Pivot, rozumiany jako zwiększenie aktywności w Azji, ma dla Stanów Zjednoczonych dobre i złe strony (więcej tutaj i tutaj). Ma też wpływ na inne regiony, w tym na Europę i NATO. Kraje europejskie coraz mniej wydają na obronę (wpis na blogu Dyplomacja ze stycznia br.), a to z kolei sprawia, że stają się mniej atrakcyjne dla USA. Problem jest głębszy i dotyczy istoty Paktu Północnoatlantyckiego. Dla państw europejskich jest on gwarancją sojuszniczej pomocy ze strony USA w przypadku agresji strony trzeciej. Dla USA jest on czymś więcej – zobowiązaniem sojuszników do pomocy w działaniach zbrojnych podejmowanych przez Waszyngton (chociaż nie wynika to wprost z traktatu). Z europejskiego punktu widzenia może być to trudne do zrozumienia, ale bez tego komponentu NATO traci na atrakcyjności w oczach Amerykanów.

Widać to od nieszczęsnej inwazji na Irak w 2003 roku, gdy doszło do spektakularnego przełamania Europy na dwie frakcje – pro i antyamerykańską. Można to zwalać na karb aroganckiej administracji Busha juniora i jego neokonserwatywnych jastrzębi, ale taki spór musiał prędzej czy później nadejść. Wynika to z rozjeżdżających się interesów militarnych państw europejskich i USA, a także z coraz bardziej odległych mentalności. Europa traci skłonności do wojaczki, podczas gdy Stany Zjednoczone znajdowały się niedawno w jej apogeum (dwie wojny z udziałem – wspólnym – ponad stu tysięcy żołnierzy). Europa nie ma też jednolitej polityki, a w związku z tym zapędów do używania siły militarnej w znacznym oddaleniu od swoich granic. Stać na to pojedyncze państwa (Wielka Brytania, Francja), ale w coraz mniejszym zakresie.

Europa będzie tracić na amerykańskim zwrocie ku Azji. Na początku, a proces ten rozpoczął się kilka lat temu, straci część komponentów materialnych zaangażowania USA w obronę kontynentu – bazy wojskowe i żołnierzy amerykańskich. To wszystko nie zniknie, ale skala będzie znacznie mniejsza, a charakter baz zostanie zmodyfikowany (logistyka, drony, tarcza antyrakietowa). Za tym może podążyć spadek wartości NATO jako sojuszu polityczno-militarnego. USA i Europa będą miały w tym zakresie coraz mniej wspólnych tematów. Dla Waszyngtonu ważniejszymi sojusznikami będą Japonia, Indonezja czy Wietnam. Jest to niepokojąca tendencja dla Europy.

Piotr Wołejko

Share Button