Afganizacja i regionalizacja wojny

Mianowanie gen. Davida Petraeusa głównodowodzącym amerykańskich sił w Afganistanie, w zastępstwie zwolnionego za zbyt długi język swoich podwładnych gen. Stanleya McChrystala, powszechnie uznano za właściwe posunięcie. Petraeus jest bodaj najbardziej cenionym amerykańskim dowódcą, autorem strategii uspokojenia sytuacji w Iraku.

Bez wątpienia Petraeus jest wybitnym fachowcem i nadaje się do pracy, którą wyznaczył mu prezydent Obama. Z drugiej strony, czy mianowanie akurat tego generała nie wskazuje na dramatyzm sytuacji? Czy trzeba było stawiać na wunderwaffe? Czy położenie Ameryki w Afganistanie jest tak trudne, że tylko jedna osoba jest w stanie unieść ciężar walki? Dodatkowo jest to walka z jedną ręką zawiązaną z tyłu, ponieważ prezydent Obama wyznaczył wstępną datę rozpoczęcia wycofywania żołnierzy z Afganistanu na połowę przyszłego roku. Petreaus może nie mieć czasu na wykonanie zadania, które i bez politycznej wojny wokół afgańskiej misji – a ta nabiera rozmachu – jest niemal tytaniczne.

Nixon i wietnamizacja wojny

Temat Afganistanu powraca dzisiaj na łamy Dyplomacji nie jako wakacyjna zapchajdziura, tylko z pewnej okazji. Moim zdaniem bardzo ważnej okazji. Otóż 25 lipca 1969 roku ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Richard Nixon wygłosił na konferencji prasowej na wyspie Guam przemówienie, w którym wyłożył doktrynę polityki zagranicznej. Jednym z elementów wspomnianej doktryny miało być przeniesienie ciężaru walki z wrogami (wówczas komunistami) na sojuszników. To oni mieli walczyć, a Ameryka zapewniała wsparcie – pieniądze, sprzęt, doradcy etc.

Doktryna Nixona odmieniła losy wojny w Wietnamie. Nixon postawił na jej wietnamizację, stopniowo wycofując amerykańskich żołnierzy. Wycofywaniu wojsk z frontu towarzyszyło położenie nacisku na szkolenie południowowietnamskiej armii. W Afganistanie Amerykanie także coraz więcej uwagi poświęcają szkoleniu miejscowej armii i policji. Obecne zwiększenie kontyngentu bojowego jest krótkotrwałe i raczej nie zostanie już powtórzone. Administracja Obamy chciałaby afganizacji działań wojennych. Coraz silniejsze są także głosy wzywające do wycofania wojsk w całości, zakończenia kosztującej miliardy dolarów misji w kraju, którego znaczenie dla USA jest de facto niewielkie.

Podobieństwa do poprzedniej wojny

Warto w tym miejscu przytoczyć kilka fragmentów pamiętnego wystąpienia Nixona. Na wstępie Nixon stwierdza, że mógłby wycofać żołnierzy natychmiast i zyskać poklask opinii publicznej. „Mógłbym zrzucić winę za porażkę, która byłaby wynikiem mojej decyzji, na poprzednika, a sam przedstawiłbym się jako rozjemca„. Obama również odrzucił taką możliwość, określając wojnę w Afganistanie mianem wojny z konieczności. Zamknął tym samym drogę do szybkiego jej zakończenia.

W dalszej części przemówienia Nixon przywołuje argumenty na obronę swojego stanowiska. Twierdzi m.in., że porzucenie sojuszników w Południowym Wietnamie zostałoby odebrane jako klęska przez państwa sojusznicze i jako oznaka słabości przez przeciwników. Dziś słyszymy dokładnie to samo, wzmocnione tezą o rzekomej katastrofie dla NATO. Można tutaj przypomnieć, że Stany Zjednoczone odmówiły sojusznikom ws. skorzystania z art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, czyli nie zgodziły się na wspólną obronę w obliczu ataku na jednego z członków Sojuszu. Trudno więc mówić o klęsce NATO, które prowadzi w Afganistanie misję nie mającą nic wspólnego ze swoimi podstawowymi zadaniami.

Wracając do Nixona, odmówił on upublicznienia terminu rozpoczęcia wycofywania wojsk i zapewnił, że „Północny Wietnam nie może pokonać ani upokorzyć Ameryki. Mogą to zrobić tylko Amerykanie„. Wojna może zostać przegrana w głowach i w sercach. Nixon powoływał się także, co czynią aktualnie zwolennicy długotrwałej okupacji Afganistanu, na straszliwy los, jaki czeka miejscową ludność, jeśli przeciwnik zwycięży. Czy to może być jednak argument decydujący o pozostaniu w Afganistanie? Czy Polacy, Brytyjczycy, Niemcy i kilkadziesiąt innych narodów ponoszą odpowiedzialność za zdrowie i życie mieszkańców Afganistanu?

Podrzucić innym gorącego kartofla

W kolejną rocznicę ogłoszenia Doktryny Nixona, prezydent Obama powinien poważnie zastanowić się nad przyszłością misji afgańskiej. Sprawa dotyczy nie tylko Ameryki, ale także szerokiego grona sojuszników USA, w tym Polski. Należy bowiem zgodzić się z tezą  Richarda Haassa, prezydenta wpływowego think-tanku Council on Foreign Relations, iż okupacja Afganistanu nie jest warta ceny, jaką płaci głównie amerykański podatnik i wykrwawiające się armie.

Zgadzając się ze stanowiskiem Haassa, który wielokrotnie wskazywał inne wyzwania (Chiny, Indie), chciałbym pójść o krok dalej od wytrawnego znawcy tematu. Wycofanie się Amerykanów z Afganistanu (mam na myśli prawie całkowite lub całkowite wycofanie) nie musi być bowiem geopolityczną klęską. Wręcz przeciwnie, może być geopolitycznym zwycięstwem. Obecnie zdecydowaną większość kosztów „afgańskich” ponoszą Stany Zjednoczone. Po ich wycofaniu obowiązek ten spadnie na regionalne potęgi: Rosję, Chiny, Pakistan, Indie, Iran.

Rosja i Chiny są bezpośrednio zagrożone islamskim radykalizmem. Co więcej, Chiny inwestują w wydobycie surowców w Afganistanie – a mało kto wyrzuca pieniądze w błoto. Pakistan nie odpuści Afganistanu z powodu strachu przed Indiami. Iran był największym wrogiem reżimu talibów zanim jeszcze Amerykanie mieli sposobność zaznajomić się ze sformułowaniem „taliban”. Opuszczenie Afganistanu przez Amerykanów najpewniej spowoduje intensyfikację działań ww. państw, skupi ich uwagę i zasoby. Jeśli przypomnimy, że państwa te są raczej niechętne Zachodowi, a Ameryce w szczególności (może z wyjątkiem Indii i – taktycznie – Pakistanu), to absurdem byłoby nazwanie zakończenia misji afgańskiej klęską.

Stąd, oprócz afganizacji wojny, która pozwoli na stopniowe wycofywanie obcych wojsk z Afganistanu, zachodni stratedzy powinni wziąć pod rozwagę regionalizację tej wojny. Do tej pory to inni tworzyli problemy dla Zachodu. Może czas odwrócić sytuację i sprawdzić, jak rozrabiacy poradziliby sobie w roli porządkowych?

Piotr Wołejko

Share Button