To już niemalże klisza – gdy ktoś średnio zorientowany w problemach obszaru MENA (Bliski Wschód i Afryka Północna) zaczyna ubolewać nad niestabilnością, a często wręcz chaosem wywołanym przez tzw. arabską wiosnę. Jednocześnie ktoś taki wzdycha – gdy rządził Kaddafi, Husajn czy Mubarak, był święty spokój! Takie stwierdzenie nadaje się do politycznej odmiany „Pogromców mitów”, gdyż nie ma w nim krzty prawdy. Za Kaddafiego czy Husajna nie miała miejsca żadna stabilizacja, tylko albo mamy za krótką pamięć, albo jesteśmy za młodzi. Jak zatem było naprawdę?
W szczegółach wspomnianą wyżej pseudo-stabilizację za rządów arabskich dyktatorów rozpracowano tutaj. Ja przytoczę tylko kilka najbardziej wymownych przykładów „stabilizacyjnej” działalności obalonych despotów:
- wojnę Iraku z Iranem, która doprowadziła do śmierci setek tysięcy osób, a podczas której Saddam niejednokrotnie używał broni chemicznej;
- ten sam Saddam używał broni chemicznej przeciwko swym własnym obywatelom, a nawet nie sięgając po nią wielokrotnie prześladował Kurdów i szyitów, zabijając dziesiątki tysięcy osób;
- pułkownik Kaddafi i jego Libia mogą uchodzić za pierwowzór państwowego sponsora terroryzmu – dyktator wspierał szeroką gamę ugrupowań: IRA, ETA, RAF, Action Directe, palestyńskich terrorystów, a także wysadził w powietrze cywilny samolot pasażerski nad Lockerbie;
- ten sam Kaddafi prowadził wojenki z sąsiadami i permanentnie ingerował zbrojnie w politykę Czadu;
- w połowie lat 90. w jednym z libijskich więzień zabito ok. 1200 więźniów;
- w Algierii, która oparła się arabskiej wiośnie, bardzo swobodnie poczyna sobie Al Kaida (AQIM), a na początku lat 90. armia nie dopuściła zwycięskich islamistów do przejęcia rządów, co spowodowało wybuch wojny domowej i śmierć 100-150 tysięcy osób;
- Maroko przez długi czas prowadziło walkę z rebeliantami z ruchu Polisario w Saharze Zachodniej;
- Jemen był już omawiany na Dyplomacji in extenso, więc tutaj duży skrót: niemal permanentne wrzenie i wojna domowa;
- Sudan w ostatnich kilkudziesięciu latach to kraj pogrążony w niemal permanentnej wojnie domowej, w wyniku której zginęły miliony osób, a państwo podzieliło się na dwa odrębne byty (secesja Sudanu Południowego). Cały czas bardzo trudna sytuacja panuje w prowincji Darfur;
- Syria rządzona twardą ręką Hafeza al-Assada zdławiła krwawo rebelię w latach 80., kosztem śmierci dziesiątek tysięcy osób;
- Teoretycznie najbardziej stabilny Egipt był sceną kilku spektakularnych zamachów terrorystycznych, spośród których najlepiej pamiętamy zamordowanie prezydenta Sadata oraz śmierć 58 zagranicznych turystów w Luksorze;
- Syria i Egipt wdawały się w mało roztropne wojenki z Izraelem, w wyniku których ponosiły klęski, jednak utrzymywały Izrael w ciągłym stanie podwyższonej gotowości;
- sama arabska wiosna, tempo jej rozwoju i skala problemów kolejnych despotów pokazują, jak krucha była ta dyktatorska stabilizacja.
Całkiem długa lista, a pominąłem chociażby Liban – gdzie od lat 70. z przerwami trwa wojna domowa, czasem z udziałem stron trzecich (Izrael, misja pokojowa ONZ), czy Jordanię. Co więcej, to tylko najbardziej spektakularne przykłady „stabilizacji” zapewnianej przez arabskich despotów. Oczywiście można twierdzić, że dzisiejszy chaos przerasta „stare, dobre czasy” o kilka poziomów, lecz czy aby na pewno tak jest? Ani ilościowo, ani jakościowo, aktualne konflikty nie przebijają historycznej „stabilizacji”. To, z czym mamy do czynienia na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, to stały stan wrzenia – pokrywka niemalże fruwa nad garnkiem, czasem coś wykipi, a świat raczej bezradnie się temu przygląda.
Warto bowiem pamiętać, że choć obszar MENA był jednym z istotniejszych pól rywalizacji zimnowojennej pomiędzy USA a ZSRR, to jednak w gruncie rzeczy wpływ globalnych mocarstw na rozwój zdarzeń był ograniczony. W tej materii upadek ZSRR i kolejne amerykańskie (Irak) bądź zachodnie (Libia) interwencje niewiele zmieniły. Potencjał aktorów zewnętrznych do skutecznego wpłynięcia na obrót zdarzeń jest nikły, a poszczególne interwencje raczej wyrządzały więcej szkód, niż przynosiły pożytku. Nie było bowiem przemyślane, proporcjonalne do skali wyzwań i zagrożeń, ani dostosowane do lokalnych realiów.
Nie powinno się z łezką w oku wspominać „dobrych czasów” rządów Mubaraka, Kaddafiego, Husajna et consortes, gdyż nie przynosiły one nikomu – od miejscowej ludności począwszy, na państwach trzecich skończywszy – większego pożytku. Przynosiły ciągły ból głowy i zmuszały do rysowania scenariuszy kryzysowych, a czasem do wdrażania tych scenariuszy w życie. Bilans arabskiej wiosny jest niejednoznaczny. Nie można oceniać tego zjawiska wyłącznie negatywnie. Początkowy etap tej rewolucji nie ma wiele wspólnego z jej rezultatem. Obiecujące idee i postaci zaginęły „w miarę postępów” rewolucji. Świadomie używam słowa „zaginęły”, gdyż zbyt wielu spisało już arabską wiosnę na straty i uważa, że z pierwotnych idei nic nie zostało i „zginęły” one bezpowrotnie. Wydaje się, że przyczyny leżące u podstaw arabskiej wiosny nadal są obecne, a trwająca w niektórych państwach wojna domowa rozgrywa się na zupełnie innych płaszczyznach. I nawet jeśli Kaddafi i Husajn byliby cali i zdrowi, a także u władzy, podobnie jak Mubarak czy Assad w Syrii (gdyby nie wybuchła wojna domowa), na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej nie panowałby sielankowy spokój. Nigdy nie panował.
Piotr Wołejko