Rząd jedności narodowej to rozwiązanie, które niezbyt często przynosi pożądane efekty. Jest to bowiem zwykle instrument służący utrzymaniu się przy władzy przez słabnący reżim. Władza jest gotowa podzielić się stołkami z opozycją, byle nie wylądować na bruku. Lepiej przecież oddać część zabawek, niż wszystkie. Trudno jednak mówić o wielkich szansach na powodzenie takiego rządu, w którym zasiadają przeciwnicy. Jasne jest także, iż rządzący nie mają zamiaru oddać kluczowych działów, jak sprawy wewnętrzne czy wojsko. Opozycji przypadną więc niewiele znaczące ministerstwa oraz te, które są politycznie najtrudniejsze.
Rozważania o rządzie jedności narodowej naszły mnie oczywiście w związku z sytuacją w Zimbabwe. W ostatnim czasie pojawiały się bowiem informacje, jakoby opozycyjny Movement for Democratic Change Morgana Tsvangirai miał porozumieć się z ZANU-PF prezydenta Mugabe. Mocno naciska na to Thabo Mbeki, prezydent sąsiadującej z Zimbabwe Republiki Południowej Afryki. Mbeki do tej pory nie popisał się niczym szczególnym, choć mediuje między opozycją a Mugabe od wielu miesięcy. Skutki mediacji są takie, że Mugabe zapewnił sobie kolejną kadencję w procesie, który trudno nazwać wyborami. Teraz także efekty starań i wysiłków Mbekiego nie będą nadzwyczajne.
Opozycja i Mugabe zgodziły się rozmawiać, ale kwestia gabinetu jedności narodowej może uniemożliwić porozumienie. Mugabe domaga się bowiem głównej roli dla siebie (chce stać na czele RJN), a opozycja ma uznać wyniki „wyborów” z 27 czerwca br., w których Mugabe uczestniczył samodzielnie – atmosfera terroru zmusiła Morgana Tsvangirai z MDC do wycofania się z drugiej tury głosowania. Trudno sądzić, aby Tsvangirai w jakikolwiek sposób zechciał uwiarygadniać krwawego tyrana, który nie może rozstać się z władzą.
W ogóle trudno mówić o rządzie jedności narodowej i próbie naprawy sytuacji, dopóki u władzy pozostaje Mugabe i jego siepacze, odpowiedzialni za lata katastrofalnych dla kraju i obywateli rządów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi chyba, że Mugabe wraz z kolegami poczuwa się do jakiejkolwiek odpowiedzialności czy skruchy. Nikt nie sądzi też, że oddanie części władzy jest cudownym środkiem na poważne kłopoty państwa i gospodarki. Opozycja nie ma zamiaru firmować dalszego pogorszenia sytuacji. A żadne niezbędne zmiany nie nastąpią, dopóki Mugabe ma cokolwiek do powiedzenia.
Nauczką dla wszystkich powinna być sytuacja w Kenii, w której rząd jedności narodowej powstał i zapobiegł krwawym walkom międzyplemiennym. Tam także sfałszowano wybory prezydenckie, które wygrał urzędujący wówczas Mwai Kibaki. Pokonany Raila Odinga, po mediacji Kofiego Annana, zgodził się zostać premierem (specjalnie zmieniono konstytucję) i sformować gabinet. Jest to jednak rząd bardzo liczny (trzeba rozdać stołki kolesiom z dwóch ekip) i choć sytuacja się ustabilizowała, rząd nie podejmuje przełomowych decyzji. Mała stabilizacja, którą można określić jako grzęźnięcie w mule. [Poprzednie wpisy o Kenii: Kenia – marzenia o demokracji, Jest porozumienie w Kenii].
O ile jednak w Kenii panuje jako-taka demokracja, Zimbabwe jest autokracją rządzoną twardą ręką przez jednego człowieka i garstkę lojalnych mu towarzyszy. Prezydent Mbeki zamiast wymuszać porozumienie między opozycją a skrajnie niepopularnym Mugabe, powinien zająć się wywieraniem presji na Mugabe, aby odszedł i oddał pole. Dość już niszczenia państwa, kolesiostwa i lekceważenia dla życia zwykłych obywateli. Mbeki zapisze się na kartach historii jako promotor rządów krwawego dyktatora. Oby Tsvangirai nie dał się zmusić Mbekiemu, prącemu do porozumienia. Nic dobrego z układu z ludźmi Mugabe dla Zimbabwe nie wyniknie.
Piotr Wołejko