W ubiegły rok wchodziliśmy z nabierającymi rozmachu protestami w Tunezji. Zaczęło się od tragicznego samospalenia Mohameda Bouaziziego, dwudziestokilkuletniego bezrobotnego, zarabiającego na życie nielegalnym handlem owocami. Policja skonfiskowała jego stragan i wlepiła karę, a funkcjonariuszka policji uderzyła go w twarz. W komendzie miasta Sidi Bu Zajd odmówiono wysłuchania go. Zrozpaczony Bouazizi zdecydował się targnąć na swoje życie. Zmarł w szpitalu 4 stycznia 2011 roku.
Trudno twierdzić, że śmierć młodego Tunezyjczyka wywołała rewoltę, która zmiotła skostniałe reżimy w, według kolejności, Tunisie, Kairze i Trypolisie, przyczyniła się do zamieszek w Jemenie, Bahrajnie i Syrii. Poruszyła ona jednak serca i umysły połowy świata, a w krajach arabskich zdopingowała ludzi do ulicznych demonstracji. Arabowie protestowali nie przeciwko skandalicznemu potraktowaniu Bouaziziego, a przeciwko skorumpowanym reżimom, prześladowaniom politycznym, biedzie i brakowi perspektyw na lepsze życie. Protestom sprzyjały rosnące wówczas ceny podstawowych produktów żywnościowych, a rozkręcali je głównie ludzie w wieku do lat 30, stanowiący największą, a jednocześnie najbardziej pozbawioną widoków na przyszłość część społeczeństw państw arabskich.
Rok 2011: protesty zmieniają świadomość i rzeczywistość
Fala niezadowolenia zmiotła część arabskich reżimów, a innymi mocno zachwiała. Gdyby nie interwencja saudyjskich żołnierzy (działających pod auspicjami Rady Współpracy Państw Zatoki – GCC), sunnicka monarchia w Bahrajnie zostałaby obalona. W Jemenie już przed arabską wiosną trwało coś na kształt wojny domowej, a w jej efekcie walki nabrały tylko rozmachu. W Syrii reżim Baszara al-Asada usiłuje zdławić demonstracje siłą, co kosztowało już życie 5-6 tysięcy osób, w zdecydowanej większości cywili.
Protesty miały miejsce także w dotkniętych kryzysem Grecji czy Hiszpanii, przy czym te hiszpańskie odbyły się pod bannerem „ruchu oburzonych”. Jest to o tyle istotne, że w drugiej połowie roku w USA, a potem w kilkudziesięciu innych państwach, odbywały się demonstracje wymierzone w instytucje finansowe/rynki finansowe i uległych im polityków – pod hasłem Okupuj Wall Street. W międzyczasie masowe protesty wstrząsnęły też Izraelem, gdzie młodzi ludzie wystąpili przeciwko podwyżkom cen żywności oraz wysokim cenom mieszkań.
Na koniec roku protesty ogarnęły Rosję, a ich przyczyną było sfałszowanie wyników wyborów parlamentarnych z 4 grudnia, w których putinowska Jedna Rosja „zdobyła” 50 proc. głosów. Dzień później na ulice Moskwy wyszło kilka tysięcy osób, a w kolejnych tygodniach frekwencja wzrosła do ponad 50 tysięcy.
Nic dziwnego, że magazyn TIME uznał anonimowego demonstranta Człowiekiem Roku 2011. Zwykli ludzie, organizujący się przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii mobilnych i serwisów społecznościowych, rozpoczęli proces zmian w wielu krajach na różnych szerokościach geograficznych. Do spontanicznie organizowanych protestów dołączali inni, tworząc efekt kuli śniegowej.
Co przyniesie Nowy Rok?
W rok 2012 wchodzimy z rozkręcającymi się protestami we wspomnianej wyżej Rosji. Należy spodziewać się dalszych wystąpień w najbliższych miesiącach – na początku marca odbędą się przecież wybory prezydenckie, w których Władimir Putin zajmie miejsce swojego awatara Dmitrija Miedwiediewa. Dla stabilności reżimu Putin powinien wygrać w cuglach już w pierwszej turze, co bez podkręcenia wyników za pomocą fałszerstw jest coraz mniej prawdopodobne. Tym bardziej, że obecny premier zdaje się nie rozumieć istoty sytuacji, z którą przychodzi mu się zmagać. Ucieka się do starych klisz, dezawuując protestujących jako podzieloną bandę pozbawioną przywództwa i jasnych celów.
Tymczasem, ludzie na ulicach Moskwy, Petersburga, ale też Władywostoku i mniejszych miast nie tworzą siły politycznej, a są już zirytowani powszechnie panującą korupcją, przywilejami dla nielicznych, przejadaniem dochodów z bogactw naturalnych oraz brakiem modernizacji i perspektyw na poprawę własnego losu. Przedstawianie protestujących jako zblazowanej elity, która domaga się większego udziału w torcie narodowym nie znajduje podstawy w faktach. Protestuje nie tylko Moskwa czy Petersburg, czyli miasta zamieszkane przez zwesternizowaną i otwartą na świat elitę.
Zmiana reżimu w Syrii kołem zamachowym zmian na Bliskim Wschodzie
Pisząc o Nowym Roku tak wiele miejsca poświęciłem poprzednim dwunastu miesiącom, gdyż trudno przewidywać cokolwiek w oderwaniu od tak istotnych wydarzeń roku 2011. Nowy Rok powinien przynieść bowiem rozwiązanie polityczne w Syrii i skłaniałbym się tutaj ku zakończeniu rządów alawickiego reżimu Asadów. Jeśli tak się rzeczywiście stanie, istotnej zmianie ulegnie geopolityka regionu. Znacznie ograniczone zostaną wpływy Iranu (nowe władze Syrii niekoniecznie będą zainteresowane sojuszem z Teheranem, znacznie większe możliwości dają bliższe relacje z Turcją), Hezbollah straci oparcie w Syrii i może zacząć tracić grunt w Libanie. Osłabnie też siła Hamasu, wspieranego obecnie przez Iran, a zatem mogą powstać bardziej sprzyjające warunki do prowadzenia rozmów o pokoju z Izraelem po palestyńskiej stronie (niestety, po izraelskiej stronie nie widać na razie takiej gotowości).
Kruszeje system Putina
Protesty w Rosji nie sprawią, że Putin nie zasiądzie na Kremlu, jednak dobre czasy dla niego i jego reżimu dobiegają końca. Mała stabilizacja była dobra kilka lat temu, teraz jednak czas na modernizację. Nie dał jej Miedwiediew, który okazał się skrajnie niesamodzielny, nie da jej patron Miedwiediewa – Putin. Modernizacja systemu zagraża bowiem jego istnieniu, a przede wszystkim istocie reżimu, czyli korupcji i patronażowi, a także centralizacji władzy. Pan i władca Kremla może więc próbować trwać, negować rzeczywistość i lekceważyć protestujących bądź uciekać do przodu, proponując pewne ustępstwa. Pojawiła się już koncepcja powrotu do wyborów gubernatorów przez mieszkańców regionów. Ustępstwa oznaczają jednak demontaż systemu władzy, który będzie postępował metodą salami, plasterek po plasterku. Chyba, że Putin zaskoczy mnie, Rosjan i cały świat, zapowiadając i realizując (słowo-klucz) szeroko zakrojony program reform polityczno-gospodarczo-społecznych. Orzechy przeciwko dolarom, że Putin tak się nie zachowa.
Obama pozostanie w Białym Domu
W Stanach Zjednoczonych, gdzie ruch Okupuj Wall Street przykuł uwagę nie tylko mediów, ale także polityków i części społeczeństwa, na drugą kadencję wybrany zostanie Barack Obama. Nie będzie to tak wielki sukces jak cztery lata temu. Teraz Obama wjedzie do Białego Domu nie na fali entuzjazmu i nadziei na wielkie pozytywne zmiany, a w wyniku pragmatycznej kalkulacji. Wyborcy nie dadzą się nabrać na republikański radykalizm i polityczny populizm reprezentowany przez któregokolwiek ze słabych w tym cyklu wyborczym kandydatów.
Najlepszy z nich, Mitt Romney, musi w prawyborach wykonać salto w tył o tyczce i wylądować telemarkiem, przez co rozumiem zaprzeczenie swoim poglądom i przekonaniom, by zyskać przychylność prawicowej bazy swojej partii, a następnie powrócić do centrowej, umiarkowanej retoryki, która mogłaby przynieść mu sukces w starciu z Obamą. W ten sposób sam dostarczy amunicji Obamie, co w połączeniu z przewagą finansową prezydenta pozwoli na dokonanie medialnej egzekucji Romneya. Inni kandydaci, a na czele stawki są skompromitowany wieloma skandalami były szef Izby Reprezentantów Newt Gingrich i libertarianin i izolacjonista Ron Paul, nie zasługują na poważne traktowanie. Najsłabszy Obama zmiażdży ich z rękami w kieszeniach, o ile nie nastąpi poważne tąpnięcie w gospodarce. W przypadku problemów gospodarczych wszelkie kalkulacje polityczne, w tym powyższe, biorą w łeb i los Obamy będzie bardzo niepewny.
Atak na Iran mało prawdopodobny, ale niewykluczony
Znowu dochodzą nas pogłoski o ataku na Iran, który podobno jest coraz bliżej skonstruowania bomby atomowej. Od kilkudziesięciu godzin trwają manewry militarno-polityczne wokół Cieśniny Ormuz, przez którą płynie 1/3 światowego zużycia ropy naftowej. Co rok, przynajmniej, słyszymy o ataku na Iran, a plotki nie materializują się. Tak będzie i tym razem, gdyż główny gracz – Obama, nie będzie ryzykował uderzenia, chociażby przez wzgląd na kampanię wyborczą. Jedyna szansa na wojnę to uderzenie Izraela, które – nawet jeśli Ameryka nie weźmie w nim udziału – wciągnie Waszyngton, a przez to i Unię Europejską w konflikt i zmusi do poniesienia konsekwencji. Swoją drogą śmieszny jest rzekomy strach przed niewielkim krajem z niedorozwiniętą gospodarką i nikłym potencjałem militarnym, położonym hen za górami i morzami, a w przypadku USA daleko za Oceanem. Niestety, w przypadku Iranu trudno przebić się z racjonalną oceną sytuacji. Dominuje propaganda i panikarstwo, w czym radośnie biorą udział media i dziennikarze, także w Polsce.
Sukcesja władzy w Pekinie
Na koniec, choć przewidywać można by dalece więcej, warto zwrócić uwagę na Chiny. Druga potęga gospodarcza świata przechodzić będzie w tym roku przez niezwykle delikatny, choć sprawdzony w praktyce, proces wymiany kierownictwa. Przetasowania na szczytach władzy mogą sprawić, że polityka Chin, w tym zagraniczna, będzie się w tym roku (a może i pierwszej połowie następnego) wydawała niespójna, pełna sprzeczności, a może nawet chaotyczna. Różne elementy systemu władzy mają bowiem różne poglądy na kluczowe sprawy i te różnice będą bardziej widoczne. Zmiana władzy utrudni Chinom zajęcie się wewnętrznymi problemami gospodarczymi, takimi jak bańka na rynku nieruchomości, presja na wzrost wynagrodzeń w przemyśle i zadłużenie regionów. Nie mówiąc już o znalezieniu właściwej, innej niż przemoc i prześladowania, odpowiedzi na protesty społeczne.
To będzie ciekawy rok. Śledźmy go razem na Dyplomacji oraz Dyplomacji na Facebooku.
Piotr Wołejko