Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama wykorzystuje wizytę w Polsce do potwierdzenia gwarancji bezpieczeństwa wynikających z Traktatu Północnoatlantyckiego, a także uszczypnięcia zachodnioeuropejskich sojuszników ws. wydatków na obronę. Fakty są bowiem nieubłagane – Europa nie tylko jest bezbronna, ale z każdym kolejnym rokiem sytuacja się pogarsza. Wartość bojowa sił zbrojnych wielu państw europejskich spada wprost proporcjonalnie do cięć w budżetach obronnych. Co więcej, struktura wydatków na obronę nierzadko jest taka, że nawet ok. 3/4 dostępnych środków wydawanych jest na personel. Taka armia nikogo, w tym samej siebie, nie obroni.
Spośród państw NATO nieliczni przeznaczają na obronę w miarę racjonalne fundusze (prezydent Komorowski zapowiedział wzrost wydatków w Polsce do 2% PKB, co przekłada się na ok. 800 mln – 1 mld zł rocznie więcej w budżecie MON – czy ten wzrost zostanie rozsądnie zagospodarowany?). Amerykanie już od kilku lat jak mantrę powtarzają, że Europa nie może wiecznie liczyć na dobrego wujka zza oceanu. Mówił to poprzedni sekretarz obrony Robert Gates, mówi to obecnie jego następca Chuck Hagel. Mówi to wreszcie prezydent Obama. Z jakim efektem? Cóż, Europa jest jedynym regionem świata, w którym wydatki na obronę spadają. Najszybciej rosną w Azji i w tym kierunku pozycjonują się także Stany Zjednoczone. Ten trend może zostać częściowo odwrócony z powodu rosyjskiego rozbioru Ukrainy, ale jeśli Amerykanie nie dostrzegą po stronie europejskich partnerów chęci do poniesienia większych nakładów na wzmocnienie swoich sił zbrojnych, ich ochota do angażowania się na Starym Kontynencie zmaleje. Tym bardziej, że potencjalnie dużo poważniejsze wyzwania znajdują się na obszarze Azji i Pacyfiku. Należy podkreślić, że w XXI w. wyznacznikiem potęgi w stosunkach międzynarodowych nadal są siły zbrojne, a pogłoski o zastąpieniu ich przez gospodarkę okazały się znacząco przedwczesne.
Polska jest wiarygodnym sojusznikiem, nie potrzebowaliśmy potwierdzenia tego faktu ze strony Obamy. Oczekujemy, że w zamian za nasze sojusznicze zaangażowanie w Afganistanie czy Iraku, możemy mieć pewność co do dość niejasnych zobowiązań wynikających z artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. I mamy na myśli coś więcej niż setkę amerykańskich żołnierzy czy kilka samolotów F-16. I raczej więcej niż zapowiedziany (ale dopiero jako propozycja do akceptacji przez Kongres) fundusz wsparcia bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej w wysokości 1 miliarda dolarów. Intencją Polski, wyrażaną przez naszych decydentów, jest stała obecność amerykańskich żołnierzy na naszym terytorium (nie kilkuset, a kilku tysięcy).
Oczekujemy też, w tym przypadku od Francji, że nie będzie sprzedawać Rosji okrętów wojennych typu Mistral. Narasta presja na Paryż, by zrezygnował z tej transakcji. Kilku amerykańskich kongresmenów zaproponowało, by w ostateczności okręty kupiło bądź wydzierżawiło NATO. Byłaby to karkołomna konstrukcja prawno-logistyczno-finansowa, która skończyłaby się zapewne pokryciem rachunków przez amerykańskich podatników. Krąg alternatywnych nabywców poza Europą jest ograniczony, a w samej Europie mało kogo stać na trzy Mistrale – bo na tyle opiewa rosyjsko-francuski kontrakt. Nie ulega wątpliwości, że sprzedaż Mistrali do Rosji w obecnej sytuacji powinna być niezwłocznie wstrzymana. Inaczej Europa pokaże słabość – zarówno polityczną, jak też ekonomiczną. Wystarczy kilka miliardów euro i tysiąc miejsc pracy, by Europa jadła nam z ręki – pomyślą na Kremlu. I czy nie będą mieli racji?
Warto w tym miejscu wspomnieć, chociaż nie jest to bezpośrednio związane z tematyką wpisu, iż Rosja znosi embargo na sprzedaż uzbrojenia do Pakistanu i zamierza dostarczyć Islamabadowi m.in. śmigłowce bojowe Mi-35 Hind. To nowsza wersja, strącanych właśnie przez rosyjskie bojówki na Ukrainie, śmigłowców Mi-24. Rosjanie tracą rynek indyjski, gdzie coraz częściej trafia sprzęt zachodni i chcą powetować sobie straty w Pakistanie. Może Francuzi powinni poszukać nabywców Mistrali, by wilk był syty, a owca cała?
Piotr Wołejko