Dziewięć osób zginęło w wyniku ataku chorego na nienawiść rasową białego 21-latka w amerykańskim Charleston w Południowej Karolinie. Informacje o takich wydarzeń stały się już codziennością w przypadku Stanów Zjednoczonych, gdzie zabijanie czarnoskórych przez białych stało się normą. Najczęściej mowa o zabijaniu z zimną krwią – a więc z zamiarem i rozmysłem.
Rytualnie wraca w takich sytuacjach dyskusja o prawie do posiadania broni, które statuuje druga poprawka do amerykańskiej konstytucji. Na straży literalnego brzmienia tego przepisu stoi potężne lobby – Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki (akronim NRA), którego zakładnikami jest większość członków Kongresu. O sensowności prawa do posiadania broni można dyskutować bardzo długo, lecz trudno spodziewać się konkluzji innej niż ta, że w Europie takiego prawa nie ma i nie będzie, a w Stanach trudno liczyć na jego zniesienie.
Problem w tym, że dyskusja o prawie do posiadania broni jest w sytuacjach takich jak ta w Charleston tematem zastępczym. Broń jest bowiem tylko i wyłącznie narzędziem, które posłużyło do zamordowania 9 osób. Gdyby 21-letni morderca nie mógł łatwo wejść w posiadanie broni palnej, mógł posłużyć się nożem, maczetą albo spróbować skonstruować bombę domowej roboty. W Internecie pełno jest instrukcji w stylu „zrób to sam”.
Nie broń stanowi tu clue problemu, tylko ci, którzy jej używają w celu odebrania życia niewinnym ludziom oraz to, co motywuje ich do takiego właśnie działania. A motywuje ich rasizm, przekonanie o wyższości białych nad „kolorowymi”, w szczególności nad czarnoskórymi. Ci ostatni stanowią bowiem podludzi, którym nie przysługują prawa i którzy powinni pracować na bogactwo i dobrobyt białych. Niczym jak za starych dobrych czasów amerykańskiego południa. Mało kto wie, że mimo porażki Konfederacji w wojnie domowej w USA w drugiej połowie XIX w., oparte na wyzysku czarnych społeczeństwo i jego struktura trzymały się mocno i niezbyt ucierpiały w wyniku zwycięstwa Unii. „Niebieskie kurtki”, czyli rząd federalny w Waszyngtonie, niespecjalnie miały ochotę – i siłę – na zaprowadzanie swoich, nowocześniejszych, porządków. Czarni nadal byli dyskryminowani i wyzyskiwani, a większość wolności przyniesionych im przez wojska Unii było najzwyczajniejszą w świecie fikcją. Polecam w tym obszarze książkę Why Nations Fail, gdzie stosowny rozdział poświęcono sytuacji na Południu USA po wojnie domowej.
Ba, do lat 60. ubiegłego stulecia południowy rasizm w Stanach Zjednoczonych miał się bardzo dobrze! W wielu stanach de facto funkcjonował system apartheidu, a czarni byli obywatelami drugiej kategorii. Coś, za co słusznie potępiano biały reżim w Rodezji i Republice Południowej Afryki, a za co dziś potępia się Izrael, było codziennością południowych stanów USA. Dopiero śmierć Martina Luthera Kinga i reformy prezydenta Lyndona Johnsona doprowadziły do finału zinstytucjonalizowanej dyskryminacji czarnoskórych obywateli USA. Ameryka potrzebowała do tego stu lat, bo tyle minęło od końca wojny domowej.
Oczywiście zmiany prawne sobie, a mentalność sobie. Podobnie jak sytuacja ekonomiczna czarnoskórej części społeczeństwa. Trudno oczekiwać, żeby po setkach lat niewolnictwa, wyzysku i dyskryminacji, czarnoskóra część społeczeństwa z dnia na dzień mogła cieszyć się pełną równością, także ekonomiczną. Dlatego też to czarni wielokrotnie częściej trafiają do więzienia, czy giną w wyniku zabójstw. Lub popadają w nałóg narkotykowy. Stosuję tu uproszczenia i skróty myślowe. O sprawie dyskutowaliśmy częściowo trzy miesiące temu po śmierci 25-letniego Freddiego Graya w Baltimore.
Jak się okazuje, w ostatnich latach w Stanach Zjednoczonych większe zagrożenie od islamskich terrorystów stanowią prawicowi radykałowie. Dokładnie tacy jak 21-letni biały mężczyzna z Charleston, który pozbawił życia 9 czarnoskórych współobywateli. Jednak podczas gdy islamistami zajmują się dziesiątki tysięcy pracowników rozmaitych służb, agencji i departamentów (a także prywatni kontraktorzy), na prawicowych radykałów zostało groteskowo mało zasobów ludzkich i materialnych. Co więcej, nie wypada w ogóle publicznie łączyć rozmaitych aktów przemocy wobec czarnoskórych. Tu zawsze mamy do czynienia z samotnymi wilkami, wariatami, psychopatami etc. Czy aby na pewno?
Piotr Wołejko