Niepokojące wieści dla izraelskiej prawicy oraz pro-izraelskiego lobby w Stanach Zjednoczonych nadeszły w ostatnich dniach z Europy. Choć Izraelczycy przywykli do lekceważenia europejskiego głosu w sprawie Palestyny, trudno przejść im do porządku dziennego nad wypowiedziami Catherine Ashton i Miguela Moratinosa.
Europa krytykuje, Izrael nie reaguje
Ashton, nowa „minister spraw zagranicznych UE” potępiła izraelską okupację ziem palestyńskich, domagała się zniesienia blokady Strefy Gazy oraz skrytykowała tzw. Mur Bezpieczeństwa. Moratinos, minister spraw zagranicznych Hiszpanii, która od 1 stycznia przejmuje unijną prezydencję, zapowiedział natomiast poparcie dla idei powstania państwa palestyńskiego jeszcze w 2010 roku. Jeśli dodamy do tego nieprzyjemną dla obecnego rządu Izraela postawę przewodzącej unii Szwecji, otrzymamy niepokojący miks oburzających izraelską prawicę poglądów. Oczywiście, należy być umiarkowanie sceptycznym co do możliwości wpłynięcia Europy na Izrael, ale nastawienie krytyczne do poczynań tego państwa wobec Palestyńczyków staje się coraz powszechniejsze (pomijam tu całkowicie nakaz aresztowania ex-premier Cipi Livni, wydany przez brytyjski sąd).
Tymczasem Izrael, jakby nigdy nic, podgrzewa atmosferę dotyczącą drugiego „niekończącego się kryzysu”, tj. irańskiego programu atomowego. O czym marzy premier Netaniahu? Najpewniej o wymazaniu z mapy irańskich instalacji nuklearnych i o tym, aby nastąpiło to jak najszybciej. Izraelską wykładnię prezentuje Caroline Glick na łamach Jerusalem Post, w niezwykle interesującym artykule.
Zły Eisenhower
Już sam tytuł tekstu jest intelektualną prowokacją: Rozważyć ponownie kampanię sueską. Czyli atak Izraela, Wielkiej Brytanii i Francji na Egipt w 1956 roku, będący efektem znacjonalizowania Kanału Sueskiego przez władze Egiptu. Mimo sukcesu militarnego trójka agresorów poniosła polityczną klęskę, gdyż ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych, Dwight Eisenhower, był bardzo krytycznie nastawiony do całej operacji. Pod naciskiem Ameryki agresorzy wycofali się z podkulonym ogonem, a twarde stanowisko Eisenhowera wobec agresji jest ważną cezurą, do której Glick nawiązuje w swoim artykule.
Postawa legendarnego dowódcy wojsk sprzymierzonych podczas drugiej wojny światowej, gen. Dwighta Eisenhowera, wobec izraelsko-brytyjsko-francuskiego ataku na Egipt jest bowiem ostatnim tak zdecydowanym sprzeciwem wobec działań Izraela. Eisenhower w ogóle nie był wielkim zwolennikiem bliskich stosunków Ameryki z Izraelem, starając się prowadzić na Bliskim Wschodzie zrównoważoną politykę, której nadrzędnym celem było powstrzymanie sowieckiej ekspansji. Prezydent Eisenhower postawił się Izraelowi, jego następcy nie potrafili tego zrobić.
Efektem ustępliwości przywódców USA wobec Izraela jest obecne poczucie bezkarności i pewność, że Ameryka nie zrobi niczego wbrew interesom Izraela (nawet jeśli jakieś posunięcie byłoby korzystne dla Ameryki). Doszło nawet do tego, że to Izrael decyduje, co Ameryka może zrobić w regionie. Krytyczne podejście do tego tematu zaprezentowali m.in. politolodzy Stephen Walt i John Mearsheimer, których książkę „The Israel Lobby and U.S. foreign policy” dość obszernie omawiałem na swoim blogu w grudniu 2008 r., m.in. tutaj.
Obama to nie „Ike”, uderzyć na Iran!
Jednak, optymistycznie dla izraelskiej prawicy i premiera Netaniahu, komentatorka Jerusalem Post wskazuje, że Obama nie jest Eisenhowerem. Legendarny generał, zauważa Glick, był nietykalny w kraju i na świecie. Obama natomiast ma ledwie 50-procentowe poparcie w zaledwie 11 miesięcy od objęcia urzędu. Autorka pięknie powiązała 26-procentowe zrozumienie Amerykanów dla przyznania Obamie pokojowej nagrody Nobla z jego brakiem wiarygodności w polityce zagranicznej, chapeau bas Pani Glick!
Co z tego wynika? Obama jest słaby i można, nie – nawet trzeba! – wykorzystać nadarzającą się okazję, by zlikwidować największe, śmiertelne zagrożenie, jakim dla Izraela jest irański program nuklearny. Dawid Ben-Gurion, premier Izraela podczas kampanii sueskiej, podjąłby ponownie decyzję o agresji na Egipt. Nie wahałby się także uderzyć na Iran, twierdzi publicystyka, mobilizując obecnego szefa rządu, Beniamina Netaniahu, do wysłania izraelskiego lotnictwa na irańskie niebo.
Aby zagęścić atmosferę izraelskie media, w tym przypadku portal DEBKAfile, publikują informacje o zaawansowaniu irańskich rakiet Sidżil-2, które podobno radzą sobie z systemami antyrakietowymi Izraela (Arrow) oraz Stanów Zjednoczonych (Patriot, THAAD czy Aegis). Test takiej właśnie rakiety Irańczycy przeprowadzili kilka dni temu, a największy polski portal Onet.pl straszył czytelników, że Sidżil stanowi zagrożenie dla Europy. Niestety, Onet.pl nie wyjaśniał, dlaczego Iran miałby Europę atakować. W tym samym artykule DEBKAfile przypomina o nieudolności Amerykanów i o kolejnych miesiącach spokoju danych Iranowi przez administrację Obamy, która próbuje porozumieć się z Teheranem.
Krótkoterminowa korzyść, długofalowe straty
Jak zwykle, pisząc o irańskim programie atomowym i możliwym ataku izraelskim (lub amerykańskim) na irańskie instalacje nuklearne powtórzę, że opcja militarna przyniesie niewiele pożytku. Przede wszystkim może cofnąć dość zaawansowane postępy gnicia reżimu od środka i odwlec zmiany, które nieuchronnie się zbliżają. Warto także zastanowić się, jakie byłyby regionalne konsekwencje nalotów na Iran. Tutaj skłaniam się do tezy, iż Teheran nie próbowałby zanadto odpłacić „pięknym za nadobne”, gdyż przyniosłoby to mu więcej strat niż korzyści. Mogą zawieść także sojusznicy (Hezbollah, Hamas, Syria), niechętnie patrzący na możliwość frontalnego starcia z izraelską armią i służbami specjalnymi.
Naloty mogą cofnąć irański program atomowy o kilka lat, nie wywołując jednocześnie wstrząsów wtórnych w regionie. Cofną jednak nadchodzące zmiany reżimu irańskiego, a patrząc na obecne władze islamskiej republiki, prace nad atomem byłyby kontynuowane ze zdwojoną siłą. Kupowanie czasu kosztem wzmocnienia władzy twardogłowych w Iranie wydaje się kiepskim pomysłem.
Trudno w ogóle rozważać uderzenie na Iran tuż przed uroczystościami pogrzebowymi zmarłego wielkiego ajatollaha Alego Husajna Montazeriego, szanowanego teologa i jednego z największych krytyków systemu rządów w Iranie oraz ekipy prezydenta Ahmadineżada. Do Kom, gdzie odbędą się uroczystości, ściągają tysiące Irańczyków. Władze obawiają się, że opozycja wykorzysta okazję do zamanifestowania swojej siły. Atak, nieważne przez kogo dokonany, ułatwi władzom represje wobec opozycji, jednocześnie zbliżając obywateli do rządzących w obliczu zewnętrznego zagrożenia.
Lepiej więc, aby Netaniahu nie próbował odgrywać roli Ben-Guriona i wykorzystywać domniemanych ani rzeczywistych słabości Obamy, który bez wątpienia nie jest i nie będzie Eisenhowerem. Krótkoterminowo Izrael na tym zyska, długoterminowo stracą wszyscy w regionie.
Piotr Wołejko