Izrael – strategiczny atut czy obciążenie dla Stanów Zjednoczonych?

Tego artykułu miało nie być. Nie dziś. Jednak rzeczywistość okazała się taka, że tekst powstał z wyprzedzeniem. Bo czy można przejść obojętnie wobec wydarzeń ostatnich godzin, podczas których Izrael przeprowadził naloty na Strefę Gazy? Ponad 200 osób straciło w nich życie, a kolejne setki są ranne. Jak to w przypadku ataków lotniczych, a także w przypadku ataków odwetowych Izraela, zginęło wielu cywilów, w tym kobiet i dzieci.

Przygotowania do tego, co właśnie teraz dzieje się w Gazie, trwały przez ostatnich kilka miesięcy. Zawieszenie broni pomiędzy Hamasem, władającym jedną częścią tzw. Autonomii Palestyńskiej (fatalne tłumaczenie, gdyż Palestinian Authority nie jest żadną autonomią) a Izraelem wygasło w ubiegłym tygodniu. Okres pokoju obie strony wykorzystały na przegrupowanie i dozbrojenie, a także planowanie. Z pierwszych doniesień wynika, że izraelska operacja, której dzisiejsze naloty są tylko początkiem, odnosi wcale niemałe sukcesy. Zniszczone zostały rozmaite biura Hamasu bądź podlegających mu instytucji, a wielu wysokich rangą bojowników poniosło śmierć. 

Polityka powstrzymywania się jest skończona, pisze na łamach Jerusalem Post jeden z czołowych jastrzębi i członków proizraelskiego lobby David Horowitz. Komentarz redakcyjny Jerusalem Post nie pozostawia wątpliwości: „możemy wyrazić żal [z powodu śmierci cywilów – przyp. autor], ale nie wolno nam przepraszać. Cokolwiek się wydarzy, musimy być zdecydowani: Hamas musi zostać powstrzymany„. Z kolei tytuł analizy na łamach Haaretz głosi, że uderzenie na Gazę to izraelska wersja operacji „szok i przerażenie”, czyli replay marcowego ataku USA na Irak z 2003 roku. 

Nie ma wątpliwości, że Hamas musi zostać powstrzymany, a dotychczasowe zawieszenie broni (które zresztą Izrael chciał przedłużyć; to Hamas odrzucił taką możliwość) nie ma większego sensu. Żadne państwo nie może pozwolić na bezkarne ostrzeliwanie rakietami własnego terytorium, a przede wszystkim własnych obywateli. Bezpośrednią przyczyną nalotów, a w zasadzie operacji izraelskiej armii w Strefie Gazy jest rakietowy ostrzał Izraela dokonywany przez radykałów z terytorium Strefy Gazy. 

Z drugiej strony nie ma wątpliwości, że śmierć każdego cywila jest karygodna i nie przybliża winnych takiej śmierci do rozwiązania problemu po ich myśli. Hamas jest wyjątkowo niereformowalny w odrzucaniu jakiegokolwiek porozumienia z Izraelem, a nawet uznaniu prawa Izraela do istnienia. Jednak Hamas ma może trochę racji – spójrzmy na Fatah prezydenta Abbasa i odpowiedzmy sobie na pytanie: czy droga pokojowa odniosła jakikolwiek pozytywny skutek? Żaden. Absolutnie żaden. Od porozumień pokojowych z Oslo (w tym roku mieliśmy piętnastą rocznicę zawarcia tychże porozumień) nie nastąpił kolejny krok na drodze Palestyńczyków do samostanowienia.

Pokojowa droga nie odniosła skutku, więc czemu Hamas miałby nią iść? Pragmatyzm nakazuje wręcz przeciwną drogę – drogę przemocy. Co bowiem doprowadziło do Oslo i uznania praw Palestyńczyków do posiadania własnego państwa? Wcale nie wieloletnie dywagacje, dyskusje i negocjacje. Doprowadziła do tego czystej wody przemoc, terror i przelana krew. Hamas idzie więc ścieżką wydeptaną przez Organizację Wyzwolenia Palestyny, zanim ta przekształciła się w rządzącą namiastką państwa elitą, skupioną głównie na dobrobycie swoich członków. 

Nie oznacza to, że Hamas ma rację i należy poprzeć jego walkę zbrojną, polegającą głównie na strzelaniu rakietami w izraelskie osiedla czy porywaniu izraelskich żołnierzy. Oznacza to natomiast, że Izrael nie jest w tej sytuacji niewinną ofiarą bezmyślnego terroru, a ponosi konsekwencje swojej polityki, swoich działań i zaniechań. Konsekwencje te ponoszą także Stany Zjednoczone, które od lat 70. niemal bezrefleksyjnie popierają Izrael. Pomijam już, przywoływaną i opisywaną szerzej kwestię poparcia idiotycznego, szkodliwego i przestępczego wręcz ataku na Liban w 2006 roku i ówczesną reakcję Stanów Zjednoczonych na poczynania Izraela.

Teraz bowiem powracają jakby tamte dni, podczas których Izrael z perwersyjną radością niszczył infrastrukturę Libanu oraz przeprowadzał naloty, w których masowo ginęli cywile. Kto nie z nami, ten przeciwko nam; cała społeczność Libanu musi ponieść odpowiedzialność za występki Hezbollahu – do tego sprowadzały się wówczas założenia operacji, którymi Izrael się zresztą chełpił i mówił o nich głośno. Tak, chcemy krwi, damy nauczkę Libanowi! – mówili niemal wprost wysoko postawieni politycy oraz wojskowi. Obecnie jest podobnie, powróciła dawna retoryka i powróciło szkodliwe dla Stanów Zjednoczonych zaangażowanie po jednej ze stron. Znowu bezrefleksyjne, ślepe i przynoszące wiele szkód.

Kiedy ze świata płyną słowa potępienia i wezwania do powstrzymania się od eskalacji przemocy, Waszyngton wzywa Izrael do zachowania „maksymalnej powściągliwości w celu uniknięcia dalszych ofiar cywilnych”. W efekcie Palestyńczycy, a szerzej kraje arabskie i muzułmańskie otrzymują jasny przekaz – stoimy po stronie Izraela. Bezwarunkowo i bezapelacyjnie. W dobie takich mediów jak telewizja Al-Dżazira czy Al-Arabija, taki przekaz jest tłoczony w głowy wyznawców islamu przez 24 godziny na dobę. Mówiąc, że nie przysparza to Ameryce popularności, byłbym wyjątkowo delikatny.

Koronnym argumentem tłumaczącym zaangażowanie USA po stronie Izraela jest tożsamość zagrożenia, jakim jest terroryzm, dla obu tych państw. Zaraz po tragicznym ataku na bliźniacze wieże World Trade Center premier Izraela Ariel Szaron stwierdził: „Wy w Ameryce jesteście na wojnie przeciwko terroryzmowi. My w Izraelu jesteśmy na wojnie przeciwko terroryzmowi. To ta sama wojna„. Mówiąc wprost, słowa Szarona to wierutna bzdura.

Terror to pewne zjawisko, które pojawia się w miejscach, w których silniejsi uciskają słabszych, a słabsi stawiają opór przy wykorzystaniu asymetrycznych środków. Często akty przemocy skierowane są przeciwko cywilom. Nie można być na wojnie przeciwko terrorowi, gdyż jest to po prostu niewykonalne. Po drugie, problem Ameryki z terrorem wywodzi się z polityki stania po stronie Izraela i lekceważenia racji strony palestyńskiej. Bez żadnych wątpliwości można dziś stwierdzić, że Osama bin Laden był mocno umotywowany przez palestyńskie cierpienia, kiedy przygotowywał swój straszliwy atak na WTC

Wspieranie Izraela stworzyło problem terroryzmu antyamerykańskiego, a działania i zaniechania kolejnych administracji (z dużym naciskiem na tę ostatnią) tylko dolewały oliwy do ognia. Jak słusznie zauważają Arabowie, droga do rozwiązania problemów w Bagdadzie wiedzie przez Jerozolimę, a nie na odwrót. Należy pójść dalej – droga do rozwiązania problemów na Bliskim Wschodzie wiedzie przez Jerozolimę i dopóki spór izraelsko-arabski nie zostanie rozwiązany, sytuacja w regionie będzie napięta. Powstanie Państwa Palestyńskiego nie jest lekiem na całe zło. Ułatwiłoby natomiast zajęcie wieloma pomniejszymi kwestiami, a także umożliwiłoby uznanie Izraela przez Ligę Arabską.

Izraelska wojna z Palestyńczykami walczącymi o swoją ziemię i prawo do samostanowienia nie ma nic wspólnego z wojną Ameryki z terrorystami, poza tym, że wielu z nich rozpoczęło walkę z Ameryką z powodu apartheidu stosowanego przez Izrael wobec Palestyńczyków i postawy Stanów Zjednoczonych wobec tych praktyk. Waszyngton sam wyhodował hydrę, której bezskutecznie odcina teraz głowy, i co gorsza – nieustannie ją karmi i pielęgnuje. 

Odrywając się na chwilę od bieżących wydarzeń i wracając do toku opisywania książki Stephena Walta i Johna Mearsheimera pt. „The Israel Lobby and US Foreign Policy” (Izraelskie lobby a polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych), należy odnieść się do istotnego argumentu używanego przez zwolenników wydatnego wsparcia Izraela przez Amerykę – Izrael wiernie służył Ameryce w trakcie Zimnej Wojny, walczył z klientami ZSRR i zadawał im upokarzające porażki podczas wojen, natomiast po upadku Sowietów jest forpocztą USA w regionie, gdzie zapewnia projekcję amerykańskich interesów, jest silnym demokratycznym państwem i zaufanym sojusznikiem.

Pierwszej części argumentu nie da się obalić. Istotnie, Izrael odegrał ważną rolę podczas Zimnej Wojny, będąc niemalże na linii ognia z wspieranymi przez Moskwę krajami arabskimi. Wielokrotnie kompromitował Arabów w starciach militarnych, pokazując wyższość uzbrojenia amerykańskiego i ukazując słabość komunistycznej pomocy udzielanej przez ZSRR. Warto jednak zauważyć, że kraje arabskie przeszły „na stronę” sowiecką w wyniku polityki USA, które wspierało Izrael i odmawiało pomocy państwom arabskim. Znowu więc Ameryka wspierała Izrael w walce przeciwko przeciwnikom, których sama wykreowała. Dokonanie wyłomu w bloku sowieckim, w postaci powtórnego przeciągnięcia Egiptu na stronę Zachodu jest wielkim sukcesem, ale przy rozsądniejszej polityce być może Egipt w ogóle nie stałby się klientem ZSRR. 

Druga część argumentu zupełnie nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Powszechnie znienawidzony w regionie Izrael nie zapewnia żadnej projekcji amerykańskich interesów. Jego siła militarna także jest dla USA w ogromnej mierze bezużyteczna i pozostaje niewykorzystana. Ileż to wysiłku kosztowało Waszyngton trzymanie Izraela jak najdalej od operacji wyzwalania Kuwejtu spod panowania Saddama Husajna. Szeroka koalicja międzynarodowa, z udziałem kilku państw arabskich, musiała obejść się bez największej potęgi regionu, gdyż inaczej rozpadłaby się na drobne kawałki.

Znowu wracamy do kwestii Palestyny, która determinuje politykę arabskich państw regionu i straszliwie utrudnia Stanom Zjednoczonym prowadzenie korzystnej dla siebie polityki na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza w rejonie Zatoki Perskiej. Odpowiadając na postawione w tytule pytanie, Walt i Mearsheimer skłaniają się ku drugiej opcji odpowiedzi, czyli twierdzą, że Izrael stał się dla Stanów strategicznym obciążeniem. I należy im przyznać rację. Bezwarunkowe wspieranie Izraela szkodzi Stanom Zjednoczonym, nakładając na nie dodatkowe koszty (w tym finansowe) i uniemożliwiając prowadzenie skutecznej polityki w istotnej części świata.

Piotr Wołejko

Share Button