Niektórym państwom i ich przywódcom wydaje się, że możliwość skorzystania z ugrupowań o charakterze radykalnym, bądź nawet terrorystycznym, jest im potrzebna. Że potrzebują w swoim portfolio takiej właśnie opcji, niczym asa w rękawie. Tak uważa chociażby Pakistan, który w żyje w paranoicznym strachu przed większym i silniejszym, choć raczej zupełnie niegroźnym sąsiadem, jakim są Indie. Radykałowie i terroryści od dekad znajdują się na garnuszku, a także pod ochroną pakistańskiej armii i jej (tzn. wojskowych, a nie państwowych) służb wywiadowczych. Opisywałem to w szczegółach tutaj.
Wspieranie (szkolenie, finansowanie, zbrojenie) i chronienie (przed innymi instytucjami państwa albo przed państwami trzecimi) ugrupowań terrorystycznych niesie ze sobą wiele ryzyk. Bo czy można mieć terrorystów w pełni pod kontrolą? Czy można skutecznie infiltrować ugrupowania terrorystyczne? Czy stosując politykę aresztowań, aresztów domowych, wsadzania za kratki i późniejszego wypuszczania na wolność, można zapewnić sobie wpływ na działania terrorystów? Jak ochronić się przed tym, by protegowani nie zwrócili się przeciwko swemu dobrodziejowi? Pakistan, z racji wielu dekad kultywowania, pielęgnowania relacji z terrorystami, ma na tym polu zapewne największe w świecie doświadczenie. I mimo tego doświadczenia, rozbudowanych struktur i obeznanych w temacie funkcjonariuszy, poniósł epicką wręcz klęskę.
Terroryści i radykałowie od kilku lat z coraz większym natężeniem atakują swoich dawnych sojuszników. Mszczą się za zdrady, za współpracę z Amerykanami, biorą odwet za taktykę aresztowań i późniejszych zwolnień, czy nawet eliminowania liderów, którzy stali się w pewnym momencie niewygodni. Powstały też ugrupowania, które nie mają związku ze strukturami pakistańskiego państwa. Te znajdują się poza jakąkolwiek kontrolą. Grupy, które zwróciły broń w kierunku Pakistanu, częściowo utrzymują relacje z wojskiem (lub z wywiadem wojskowym). Dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której grupa, która przeprowadza ataki na posterunki pakistańskiej policji czy armii nie może być skutecznie zwalczana, gdyż znajduje się pod parasolem… tej samej armii, którą atakuje. Cóż, siła wyższa – gdy w tle nieustannie majaczą „złowrogie” Indie, można przymknąć oko na kilka trupów, nawet tych w mundurach.
Z tego założenia wychodzą też Syryjczycy, a konkretnie reżim Baszara al-Assada. Najpierw przez lata wspierał sunnicką rebelię w sąsiednim Iraku, bo należało osłabić wpływy Amerykanów, a gdy w Syrii wybuchła rewolta, różnej maści terroryści potrzebni byli na domowym podwórku. Assad od początku rebelii tłumaczył, że nie ma żadnych cywilnych demonstrantów ani przeciwników reżimu, są tylko terroryści spod znaku Al Kaidy. Wiedział co mówi, gdyż z tą właśnie Al Kaidą (odłam iracki, protoplasta Państwa Islamskiego/ISIS) współdziałał od lat – zapewniając jej bezpieczne schronienie, broń i tranzyt do i z Iraku, wszystko pod nadzorem syryjskich służb wywiadowczych. W czasie rebelii Assad niejednokrotnie postępował tak (swoimi działaniami bądź, to częściej, zaniechaniami), by bojownicy Jabhat al-Nusra (syryjska Al Kaida), a później też ISIS, mogli swobodnie działać. Gdy do wyboru było użycie lotnictwa do zaatakowania pozycji rebeliantów, ISIS mogło cieszyć się spokojem (bądź w najgorszym razie atakami na mało znaczące cele), natomiast Front Islamski (koalicja kilku ugrupowań, która powstała w odpowiedzi na sukcesy radykalnych islamistów, przy jednoczesnej agonii Wolnej Armii Syryjskiej – FSA) czy wspomniana wcześniej Wolna Armia Syryjska, ponosiły dotkliwe straty w wyniku nalotów. Działo się tak nawet wtedy, gdy ISIS przejmowało bazy i instalacje wojskowe armii syryjskiej i dokonywało egzekucji żołnierzy tejże armii. Taktyczny cel w postaci uratowania życia własnych żołnierzy przegrywał bowiem ze strategicznym celem, jakim jest ukazanie syryjskiej rebelii jako starcia reżimu Assada z obcinającymi głowy terrorystami.
Ten sam Assad, który wspierał i wspiera terrorystów, próbuje – w oczach Zachodu – spozycjonować się jako główny, a zarazem jedyny gwarant prowadzenia twardej polityki antyterrorystycznej. Szerzej na ten temat we wpisie sprzed ponad roku. Assad zachowuje się więc jak przysłowiowy diabeł, który ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni. Prawda jest taka, że z Assadem nie ma już o czym rozmawiać i nie powinien on być dla Zachodu żadnym partnerem. Zresztą, być może jego taktyka wsparcia terrorystów doprowadzi do jego upadku. W tej chwili Assad znalazł się na krawędzi, a wszystko przez jego własne działania. Myślał, że będzie w stanie kontrolować terrorystów i sterować nimi, kierując ich działania ku pożądanym przez siebie celom – głównie przeciwko innym rebeliantom. Niestety dla niego, kontrola okazała się iluzoryczna. Podobnie jak w przypadku Pakistanu, za wspieranie terrorystów przyszło zapłacić. Pakistan miał incydenty w Wagah i Peszawarze, w Syrii takie zdarzenia są codziennością. Od zabawy z ogniem można się poparzyć. Czasem nawet śmiertelnie.
Piotr Wołejko