Po zamachu w Peszawarze: niebezpieczne związki Pakistanu z islamistami i terrorystami

W szkole w Peszawarze zginęło ponad 140 osób, w zdecydowanej większości dzieci. To sprawka talibów, którzy w sile zaledwie kilku mężczyzn wtargnęli do budynku i strzelali do bezbronnych ludzi jak do kaczek. Atak ma być zemstą za ofensywę pakistańskich sił zbrojnych przeciwko islamistom w prowincjach graniczących z Afganistanem. Jest to kolejny etap krwawej wojny, na którą armia, wywiad, a po części także rząd Islamskiej Republiki Pakistanu ciężko pracowały. Tak, dobrze rozumiecie – jest to wojna, której praprzyczyny sięgają początków pakistańskiej państwowości.

Jak powstawał Pakistan?

Gdy po zakończeniu II wojny światowej chwiało się Imperium Brytyjskie, a do głosu w koloniach dochodzili miejscowi nacjonaliści, mało kto spodziewał się tak szybkiego rozpadu tworzonego przez wieki organizmu. We wręcz ekspresowym tempie Brytyjczycy opuścili Indie, perłę w koronie Imperium, pozostawiając za sobą dwa niepodległe państwa – Indie i Pakistan. To drugie państwo miało stać się ojczyzną muzułmanów mieszkających na terytorium Indii. Pakistańscy przywódcy, w szczególności Muhammad Ali Jinnah, stawiali sprawę podziału na ostrzu noża. Nie widzieli innej możliwości zakończenia kolonialnych rządów Wielkiej Brytanii niż podział kolonii na dwa państwa. Jednym z koronnych argumentów Jinnaha i jego politycznych sprzymierzeńców było to, że muzułmanie nie mogą mieszkać w jednym kraju z Hindusami. Że ludzie ci są sobie całkiem obcy, nie przystają do siebie, a Hindusi prześladują muzułmanów. Jinnah musiał jednak w jakiś sposób podkreślić odrębność muzułmanów, ludzi o różnym pochodzeniu etnicznym, od Hindusów. Niestety, siał przy tym ziarno nienawiści.

Brytyjczycy już w 1947 r. zwinęli manatki i powiedzieli liderom największych ugrupowań politycznych – Jinnahowi i Mahatmie Gandhiemu – see you later. Podział na Indie i Pakistan nie przebiegał tymczasem bez przeszkód. Ani bez ofiar. Masowe przesiedlenia sprzyjały przemocy, także tej na tle religijnym. Co więcej, Brytyjczycy podrzucili nowym państwom kukułcze jajo w postaci Kaszmiru – prowincji, w której większość ludności wyznawała islam, ale jej maharadżą był Hindus. Zgłosił on akces do Indii, co wywołało sprzeciw Pakistanu i części mieszkańców prowincji. Efekt końcowy znamy bardzo dobrze – prowincja jest podzielona na trzy części (do gry włączyły się Chiny), a wzdłuż linii „tymczasowej granicy” nieustannie dochodzi do starć i potyczek między wojskami Indii i Pakistanu. Ten ostatni, zdając sobie sprawę z przewagi Indii, nie tylko pod względem militarnym, już wkrótce po ogłoszeniu niepodległości rozpoczyna rozwijanie asymetrycznych środków prowadzenia walki – partyzantów, a później grup terrorystycznych.

Skąd wzięli się dżihadyści?

Oba kraje prowadziły ze sobą dwie wojny (1965, 1971 – wtedy od Pakistanu odłącza się Bangladesz), a na krawędzi trzeciej znalazły się w 1999 r. W tym momencie była już mowa o konflikcie zbrojnym pomiędzy mocarstwami atomowymi. Szczęśliwie konflikt ten udało się załagodzić, a Azja uniknęła groźby atomowej apokalipsy. Niemniej jednak, ani wcześniej, ani teraz, w relacjach Indii z Pakistanem nie było spokoju, ani tym bardziej dobrej atmosfery. Pakistan nieustannie rozwija bowiem narzędzia walki asymetrycznej, a szczególny nacisk kładzie na ugrupowania terrorystyczne. Instytucjonalizacja tego wsparcia sięga lat 70., a więc zaczęła się jeszcze przed sowiecką inwazją na Afganistan. Pakistan szkolił mudżahedinów zanim ci stali modni. Gdy ZSRR zaatakował Afganistan, Pakistan już doskonale wiedział co i jak należy robić – potrzebował do tego tylko pieniędzy, uzbrojenia oraz wsparcia instruktorów z zewnątrz. W tej właśnie kolejności. Centrum działalności dywersyjnej w Afganistanie ulokowano w… Peszawarze. To tam siedziby miały rozmaite ugrupowania mudżahedinów, tam ściągali chętni do świętej wojny (dżihadu) wyznawcy Allaha. Wielu z nich pochodziło z Jemenu i Arabii Saudyjskiej. Jednym z nich był Osama bin Laden.

Ten sam bin Laden dwie dekady później przeprowadził najbardziej spektakularny atak terrorystyczny w historii – porwanie samolotów i wykorzystanie ich do zniszczenia World Trade Center. Gdy Stany Zjednoczone pałały żądzą zemsty, Pakistan dostał krótki przekaz od administracji prezydenta Georga W. Busha – albo jesteście z nami, albo cofniemy wasz kraj do epoki kamienia łupanego. Pakistan, choć niechętnie, nie miał innego wyjścia jak przyjąć ultimatum i odgrywać rolę najlepszego sojusznika Ameryki w zwalczaniu islamskiego terroryzmu. Niestety, Pakistan nie wykorzystał tej szansy do zamknięcia sklepiku z organizacjami terrorystycznymi, które sam tworzył, szkolił, finansował etc. Rządzące wówczas krajem siły zbrojne sądziły, że można podzielić terrorystów na dobrych (których ochroni się przed represjami) i złych (którzy zostaną poddani represjom), a po kilku latach krzyku Amerykanie zabiorą zabawki i wrócą za Ocean. Okazało się, że mocno przeliczyli się co do obu tych założeń. Amerykanie tkwią w Afganistanie do dziś, chociaż bardziej z musu niż z jakimkolwiek entuzjazmem, a terroryści znajdujący się pod parasolem ochronnym w Pakistanie podnieśli rękę na swoich mocodawców. Pakistańska armia i jej wywiad – ISI – zbierają właśnie żniwo swojej polityki chronienia wybranych liderów i ich ugrupowań, wymierzania im klapsów wedle uznania i chwilowego zwalczania innych, niewygodnych z różnych powodów ugrupowań.

Pakistańscy talibowie, z którymi walczą teraz pakistańscy żołnierze, to rodzima siła wywodząca się z pakistańsko-afgańskiego pogranicza. Kontrola państwa nad tym terytorium była zawsze co najwyżej iluzoryczna. Dżihadyści, którzy przybyli na te tereny w czasach sowieckiej inwazji na Afganistan w znacznej mierze pozostali na nich także po wojnie. Względnie próbowali ułożyć sobie życie w Afganistanie, który po wycofaniu się Sowietów na niemal dekadę pogrążył się w chaosie i walkach o władzę pomiędzy ugrupowaniami mudżahedinów. Gdy ruch talibów zaczął tworzyć się w Afganistanie, uzyskał wsparcie od Pakistanu. Talibowie zaprowadzali porządek i poskramiali licznych watażków, w większości byłych mudżahedinów. Stawali się coraz skuteczniejsi, aż wreszcie zdobyli Kabul i zepchnęli najbardziej wytrwałą część opozycji wobec ich rządów na północ kraju – tak, mowa o Sojuszu Północnym, który w 2001 r. – przy wsparciu amerykańskiego lotnictwa i sił specjalnych – doprowadził reżim talibów do upadku. Pakistan dobrze żył z talibami zarówno wtedy, gdy sprawowali władzę w Kabulu, jak i po amerykańskiej inwazji. Oprócz talibów na wsparcie i ochronę mogła liczyć m.in. siatka Hakkaniego, ugrupowanie terrorystyczne operujące na pakistańsko-afgańskim pograniczu. Zresztą Hakkania to nazwa kluczowej w globalnym dżihadzie madrasy (szkoły religijnej, których tysiące znajdują się na pakistańskich terytoriach plemiennych), z której wywodzą się kolejne pokolenia bojowników islamu.

Islamiści wypowiadają wojnę swojemu patronowi – Pakistanowi

Atak na szkołę, do tego prowadzoną przez pakistańskie siły zbrojne, w Peszawarze, niesie ze sobą wyjątkowo mocny przekaz. Islamiści podkreślają w nim, że mają w poważaniu pakistańskie wojsko i pakistańskie państwo. W kolebce regionalnego dżihadu wymierzają Pakistanowi policzek. A Pakistan zbiera żniwo swojej polityki. Częściowo była ona zdeterminowana już w momencie powoływania pakistańskiego państwa do życia, częściowo została zdeterminowana decyzjami, które zapadały w kolejnych dekadach. „Szczególne zasługi” położyli tu wojskowi dyktatorzy Zia ul-Haq oraz Pervez Musharraf. Pierwszy z nich w okresie swoich rządów (1978-1988) islamizował kraj i jego instytucje, drugi zaś zmarnował historyczną szansę na uzdrowienie Pakistanu i wycięcie raka terroryzmu spod znaku radykalnego islamu. Ale rękę do śmierci uczniów w szkole w Peszawarze przyłożyli także pozostali liderzy pakistańskiego państwa i armii na przestrzeni ostatnich dekad. Z „góry” nigdy nie poszedł sygnał, by terrorystów i radykałów zwalczać. Wręcz przeciwnie, „góra” przynajmniej przymykała oko, a najczęściej zachęcała terrorystów i radykałów do rozkręcania „własnego biznesu”. Dlatego też bardzo sceptycznie podchodzę do wszelkich deklaracji płynących z Islamabadu, a dotyczących zwalczania terroryzmu, walki z pakistańskimi talibami etc. Podjęcie realnej walki z terroryzmem wymagałoby zerwania z ugruntowaną tradycją, zakorzenioną w tożsamości Islamskiej Republiki Pakistanu. Takie zmiany są efektem głębokiego namysłu strategicznego oraz dyskusji, co najmniej, między frakcjami elit rządzących. Nie następują także z dnia na dzień. Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy Pakistan jest dziś gotowy do wyrzeczenia się terroryzmu i rozprawienia się z ugrupowaniami i ludźmi, których wspiera od dekad, odpowiedziałbym jednoznacznie – nie. Pakistan nie jest na to gotowy. Natomiast ataki takie jak ten na szkołę w Peszawarze są kolejnymi kroplami spływającymi do czary goryczy. Być może czara się kiedyś przeleje.

Piotr Wołejko

Share Button