Budowa państwa to skomplikowane zadanie. A trzeba je jeszcze utrzymać i nieustannie modernizować, żeby z czasem nie zawaliło się pod ciężarem własnym oraz zawiedzionych nadziei i niezrealizowanych potrzeb jego obywateli. Stąd zjawisko upadłości państw od wielu lat przestało być zagadnieniem omawianym przez wąskie grono wyspecjalizowanych ekspertów, stając się tematem z czołówek mediów.
Więcej państw upadłych i kandydatów do upadłości
Warto podkreślić, że okoliczności wyjątkowo sprzyjają obecnie obserwowaniu upadłości państw, gdyż nowe organizmy państwowe powstają niczym grzyby po deszczu. Haiti, Erytrea, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Timor Wschodni czy Sudan Południowy to tylko najbardziej znane i wymowne przykłady, jeśli nie upadłości, to przynajmniej poważnych problemów z funkcjonowaniem instytucji państwowych. Jednak upadłość nie ogranicza się do organizmów nowych – narażonych na problemy z stopniu najwyższym. Lista państw upadłych obejmuje bowiem głównie państwa istniejące już od wielu dekad – Somalia, Republika Środkowoafrykańska, Demokratyczna Republika Kongo, Sudan, Czad, Afganistan, Pakistan, Wybrzeże Kości Słoniowej, Syria, Irak. Długo by wymieniać.
Trend jest jednoznaczny – liczba państw na granicy upadłości bądź upadłych zwiększa się z roku na rok. Chaos ogarnia coraz większe obszary Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji. Ogniska chaosu tlą się na innych kontynentach. Są to albo państwa (Kosowo, Honduras) albo miasta (Detroit). Upadłość ma różny przebieg i różne konsekwencje (trudno porównać Detroit z Sudanem Południowym), ale również liczne punkty wspólne. W pewnym momencie po prostu nie da się już zarządzać konkretnym organizmem (państwo, miasto), obszary bezprawia przeważają nad tymi, gdzie panuje jeszcze względne bezpieczeństwo. Upadłość nie musi bowiem oznaczać kompletnej likwidacji instytucji państwowych. Najczęściej następuje bowiem podział na względnie (od Mogadiszu po Naypidaw, a więc dość szeroki „rozstrzał”) stabilne stolice lub większe ośrodki miejskie oraz niestabilny i zostawiony sam sobie interior.
A co dzieje się z tym interiorze? Chociażby to, co w Somalii czy Afganistanie, gdzie różni watażkowie, najczęściej reprezentujący plemiona bądź klany, zawłaszczają terytoria i walczą między sobą o wpływy z różnych gałęzi przestępczej działalności – porwania dla okupu, wymuszanie haraczy, handel niewolnikami, przemyt narkotyków etc. Albo to, co w Syrii i Iraku, gdzie powstało quasi-państwo islamistów, które przeżywa aktualnie dynamiczny rozwój terytorialny. Być może interwencja Francji w Mali sprawiła, że takie quasi-państwo nie powstało i nie rozwija się na obszarze Sahelu. A grunt jest tam wyjątkowo podatny na przedsięwzięcia tego rodzaju. Pozwólcie, że przytoczę fragment wpisu ze stycznia br. – Sahel to kombinacja ubóstwa, wysokiego przyrostu naturalnego i słabej, zacofanej gospodarki. Wszystko to jest podlane sosem niekompetentnej, skorumpowanej i nastawionej na promowanie interesów własnego plemienia/grupy etniczno-religijnej władzy. A w tle mamy wspomniane na początku sztuczne granice, których politycy afrykańscy zrzeszeni w Unii Afrykańskiej są gotowi bronić do krwi ostatniej. Nie zapominajmy też o surowcach naturalnych, za którymi idą gigantyczne pieniądze i koncerny z całego świata, gotowe – i to dosłownie – po trupach dojść do celu, czyli zdobyć kontrakty na wydobycie i eksport (Sahel płonie – czy Zachód może pomóc?).
W najnowszym numerze Foreign Affairs natrafiłem na list z Timoru Wschodniego. Jego autor twierdzi, że jest to najmłodsze państwo upadłe świata. Czytając ten tekst można jednak odnieść wrażenie, że mieszkańcy Sudanu Południowego, czy Syrii byliby zachwyceni możliwością przeniesienia się do Timoru. Kraj ten dopiero znajduje się na drodze ku upadłości – jego instytucje nie funkcjonują w sposób odpowiedni, budżet zależy od wydobycia gazu i ropy, a w krótkiej historii niepodległości miały już miejsce liczne rebelie i zamachy na najwyższych przywódców. Jest to jednak betka w porównaniu z przywołanym powyżej Sudanem Południowym, który też zależy od sprzedaży ropy naftowej, jednak w zasadzie od pierwszego dnia niezależnej (od Chartumu) egzystencji prowadzi wojnę podjazdową z dawną metropolią, a wkrótce potem pogrążył się w wojnie domowej.
Co zrobić z upadłymi i upadającymi państwami?
Obserwując coraz liczniejsze przypadki problemów z utrzymaniem się państw „na powierzchni” pojawia się pytanie „co w związku z tym?”. Czy można zapobiec zsuwaniu się państw po równi pochyłej, powstrzymując postępującą upadłość? Przykłady znaczącego zaangażowania państw trzecich bądź organizacji międzynarodowych w tego typu działania nie są budujące. Bośnia i Hercegowina od samego początku istnienia trzeszczy w posadach. Kosowo nie zyskało powszechnego uznania międzynarodowego, ale prawdziwy problem ma z polityką wewnętrzną – ogromne bezrobocie, związana z tym szara strefa i potężne grupy przestępcze. Haiti cyklicznie zalicza spektakularny upadek wywołany bądź klęską rządzącego polityka bądź katastrofą naturalną. Afganistan okazał się workiem bez dna, a dziesiątki miliardów dolarów wpompowane w ten kraj przez międzynarodowych donatorów oraz państwa koalicji (ISAF) nie przyczyniły się do stworzenia sprawnych struktur państwowych. Wspomniany wyżej Timor Wschodni również trudno uznać za udany przykład operacji typu nation-building.
Czy zatem rację ma Bronwyn Bruton z Council on Foreign Relations, mówiąc iż „Nasz wpływ na wydarzenia jest niewielki, szczególnie w znaczeniu pozytywnym. Możemy natomiast, niemal bez ograniczeń, oddziaływać destrukcyjnie na sytuację”? Jeśli tak trudno zaradzić upadłości, to co zrobić, by ograniczyć jej ewentualne negatywne skutki? A może nie ma powodu, by specjalnie się nad tym zastanawiać, gdyż upadłość jest bardzo trudna do przewidzenia. Stabilne dziś państwo może za dziesięć lat być cieniem samego siebie, chociaż nic na to obecnie nie wskazuje. A nie ma uniwersalnych odpowiedzi na wyzwania związane z upadłością państw. Każda sytuacja jest unikalna.
Piotr Wołejko