To, że w poniedziałek 26 maja obudzimy się w nowej rzeczywistości było pewne. Ta rzeczywistość była nam też z grubsza znana – tradycyjne partie i zrzeszające je frakcje w Parlamencie Europejskim stracą mandaty na rzecz ugrupowań radykalnych i populistycznych. W większości triumfowała skrajna prawica, która zwyciężyła m.in. we Francji (Front Narodowy zdobył 25% głosów) oraz w Wielkiej Brytanii (UKIP poparło 27% głosujących). Głosowano także na Ukrainie, gdzie mimo presji rosyjskich bojówek wyborcy (gdzie tylko mogli) tłumnie udali się do urn i już w pierwszej przyznali zwycięstwo faworytowi wyścigu o prezydenturę Petro Poroszence. Trwają również „wybory” w Egipcie, gdzie w wyborach na Abdel Fattaha el-Sisiego zdecydowanym faworytem jest Abdel Fattah el-Sisi. Zapraszam na zwięzłe wyborcze resume.
Wybory do Parlamentu Europejskiego 2014
O zagrożeniach wynikających z wzmagającej się fali nacjonalizmów dyskutowaliśmy na Dyplomacji całkiem niedawno. Wszystko, co zostało wówczas napisane pozostaje oczywiście aktualne. Radykalna lewica triumfowała natomiast w Grecji (Syriza zdobyła 26% głosów), lecz to skrajna prawica zyskała najwięcej w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Różnej maści radykałowie zajmą ok. 150 spośród 751 miejsc na sali plenarnej. O ile mogą mieć trudności z organizacją w spójne frakcje, a więc nie zyskają raczej większego wpływu na funkcjonowanie PE, to Strasburg i Bruksela staną się dla nich świetną trampoliną, za pośrednictwem której będą głosić swoje skrajne poglądy. Dwie największe frakcje – chadecy i socjaldemokraci – straciły ok. 60 eurodeputowanych i w nowej kadencji PE ich stan posiadania wyniesie mniej niż 400 mandatów. Mniejsze będą także frakcje liberalna (ALDE) oraz Zieloni.
Jak można zwięźle podsumować te wybory? Po pierwsze, frekwencja na poziomie ok. 43% to wynik tożsamy z wyborami sprzed pięciu lat. Stagnacja. Ostatni raz więcej niż połowa uprawnionych do głosowania wzięła udział w wyborach w 1994 roku. Legitymacja PE spada wraz z wzrostem kompetencji tej instytucji. Nie sprawdza się ona jako „głos obywateli zjednoczonej Europy”. Pozostaje instytucją odległą od wyborcy, niemal niedostępną. Po drugie, sukces radykałów to poważny sygnał dla tradycyjnych partii, elit rządzących w Europie (także w PE), iż cierpliwość wyborców wobec ich poczynań zaczyna się wyczerpywać. Globalne przebudzenie społeczeństw, o którym pisałem w 2013 r., nawet mimo trudności z wykreowaniem konstruktywnych propozycji zmian, zbiera żniwo. Dotychczasowy model społeczno-gospodarczy został zdyskredytowany podczas kryzysu finansowego, a elity rządzące do dziś nie przedstawiły wiarygodnej oferty na przyszłość. Ciągłe powtarzanie recept, które zawiodły, bądź walka o utrzymanie status quo nie stanowią reakcji możliwej do zaakceptowania przez coraz bardziej zirytowanych obywateli. Głos sprzeciwu powinien stanowić sygnał alarmowy dla obecnych elit, że ich pozycja jest poważnie zagrożona. Jeśli reakcją na to będzie dramatyczna próba obrony dotychczasowych przywilejów, a taka reakcja jest z punktu widzenia elit najbardziej zrozumiała, to partie protestu tylko zyskają. Czy elitom wystarczy odwagi do przerwania samonapędzającego się mechanizmu autodestrukcji?
Poroszenko nadzieją na jedność Ukrainy
Rosjanie udający separatystów uniemożliwili znacznej części mieszkańców wschodniej Ukrainy wzięcie udziału w wyborach prezydenckich. Mimo to frekwencja wyniosła ponad 60% (jednak w obwodzie donieckim zaledwie 15%), a murowany faworyt sondaży – oligarcha i polityk Petro Poroszenko – nie zawiódł, zdobywając ponad połowę głosów. Zwycięstwo w pierwszej turze daje mu silny mandat, by zająć się najpilniejszymi sprawami państwa, a przede wszystkim zapewnić integralność terytorialną Ukrainy. W obwodach donieckim czy ługańskim nadal aktywni są Rosjanie, którzy sieją strach, zniszczenie i propagandę. Wkrótce okaże się, czy obietnica prezydenta Putina, o uszanowaniu wyników wyborczych, się spełni. Uznanie wyników przez Moskwę byłoby poważnym ciosem dla rosyjskich sabotażystów, którym świetnie powodzi się operacja destabilizowania wschodniej Ukrainy. Jednak skoro władza w Kijowie będzie już częściowo legalna (z punktu widzenia Kremla), to zanika główny powód sięgnięcia po broń. Trudno jednak rezygnować z tak wspaniałej przewagi strategicznej, jaką Rosja wypracowała sobie na wschodniej Ukrainie. Rosjanie powinni więc utrzymać pozycje aż do chwili, gdy Poroszenko przyzna regionom większe uprawnienia. Czy będzie potrafił zrobić to na tyle sprytnie, by zadowolić Rosję, a jednocześnie nie doprowadzić do trwałego osłabienia więzów między centrum (Kijowem) a regionami?
Poroszenko to żaden cudotwórca. To oligarcha i polityk, który był w zasadzie członkiem ekipy każdej władzy od ponad dekady, włączając w to teki ministerialne. Ma dobre kontakty z ludźmi z obu stron barykady. Zna doskonale stan państwa, ale jest też w dużej mierze za ten stan odpowiedzialny. Czy będzie potrafił (i chciał) przeprowadzić daleko idące zmiany, od wykorzenienia kultury korupcji począwszy? Czy będzie potrafił odnowić struktury państwa (administracja, wojsko, wywiad, służba zdrowia, edukacja etc.) i przenieść je z czasów sowieckich do XXI w.? Czy zrealizuje główny postulat protestujących na Majdanie i skieruje kraj w kierunku zachodnim, ku Unii Europejskiej? Po wyborze Poroszenki na Ukrainie nadal mamy do czynienia z sytuacją, w której jest więcej pytań niż odpowiedzi. Co więcej, Poroszenko nie ma pełnej kontroli nad sytuacją. Nie tylko będzie musiał współpracować z obecnym parlamentem, lecz przede wszystkim ułożyć się z Rosją.
Jaruzelski z Egiptu
Na koniec słów kilka o wyborach prezydenckich w Egipcie. Po obaleniu w lipcu ub.r. Muhamada Mursiego, głównym rozgrywającym w Kairze został dowódca sił zbrojnych – gen. Abdel Fattah el-Sisi. Do dnia dzisiejszego zdążył nie tylko zostać promowany do stopnia marszałka, lecz nawet przejść do cywila i występować w garniturze zamiast munduru. Poprzedni prezydent wywodzący się z wojska, Hosni Mubarak, zrzucił mundur wiele lat po przejęciu sterów władzy. Mamy więc pewien postęp. Szkoda tylko, że od lipca do dnia dzisiejszego w Egipcie mieliśmy do czynienia z czystkami politycznymi, które kosztowały życie ponad 1400 osób. Kolejnych 16 tysięcy trafiło za kratki. Między innymi prezydent Mursi i większość najwyższych przywódców Bractwa Muzułmańskiego, a także dziennikarze katarskiej telewizji Al-Dżazira, których oskarżono o wspieranie terrorystów (z Bractwa oczywiście). Kilka tygodni temu sądy w ekspresowym tempie wydały wyroki śmierci na kilkuset aresztowanych. Sam Sisi zapewnia, że jest zdeterminowany, by wyplenić Bractwo z Egiptu i że ma do tego błogosławieństwo Egipcjan, którzy na przełomie czerwca i lipca ub.r. tłumnie wylegli na ulice, zmuszając armię do interwencji, by spełniła życzenie ludu.
Jakkolwiek pięknie nie brzmi ta historia, za wyborami prezydenckimi w Egipcie kryje się twarda, krwawa ręka dyktatora wywodzącego się z szeregów egipskich sił zbrojnych. Te rządzą krajem od lipca 1952 r. z zaledwie jednoroczną przerwą spowodowaną rewolucją wymierzoną w reżim Mubaraka. Zadziwiające, jak szybko znienawidzone rządy wojska poszły w zapomnienie, a armia okazała się kołem ratunkowym, za którym poszły dziesiątki milionów Egipcjan. Marszałek Sisi, już wkrótce jako prezydent, będzie sprawował władzę nad krajem, który wymaga wielu poważnych reform. Na reformatora to on jednak nie wygląda. Jak poradzi sobie zatem z rozbuchanymi emocjami społeczeństwa, przyzwyczajonego już do ferworu rewolucji i wychodzenia na ulice? Zapewne twardą ręką, licząc przy tym na hojność sojuszników znad Zatoki (z wyjątkiem Kataru) oraz amerykańską pomoc wojskową. A także na wsparcie Izraela, który chciałby znowu mieć spokój na południowej granicy.
Piotr Wołejko