Edward Snowden dogłębnie poznaje strefę tranzytową moskiewskiego lotniska Szeremietiewo, a amerykańska Izba Reprezentantów potwierdza (chociaż niewielką przewagą głosów), że NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego bądź No Such Agency) może szpiegować własnych obywateli. Program PRISM został już szeroko opisany, ja wolałbym skupić się na innym zagadnieniu – wolności.
Istotą programu PRISM i jemu podobnych jest zdobywanie coraz większej ilości informacji o obywatelach. Trudno nie przyznać racji prof. Romanowi Kuźniarowi, który udzielił szerokiego wywiadu nt. sytuacji wokół Snowdena w weekendowej Gazecie Wyborczej (20-21 lipca br.) – „Nadmiar informacji utrudnia ich wykorzystanie, a przy tym może wyrządzać poważne szkody w prawach człowieka, demokracji, która ulega erozji”.
W drodze do Wielkiego Brata
Skupmy się najpierw na pierwszej części wypowiedzi Kuźniara – na nadmiarze zbieranych informacji. W kraju i na świecie standardem jest rozmnożenie służb zajmujących się szeroko rozumianym bezpieczeństwem. Podstawą ich funkcjonowania jest gromadzenie i analizowanie informacji. Niestety, wraz z postępem w ilości zebranych danych nie następuje wystarczający postęp w ich przetwarzaniu (łączenie, kojarzenie faktów, analiza, wnioski). Przed 11 września 2001 r. różne amerykańskie służby dysponowały strzępami informacji, lecz nie dzieliły się nimi ze sobą, przez co nikt nie miał całościowego obrazu sytuacji.
Jednym z kluczowych wniosków po ataku na WTC było skoordynowanie prac agencji wywiadowczych, lecz sukcesy na tym polu nie nadążają za terabajtami informacji, które spływają z wielu różnorodnych źródeł. Jesteśmy podsłuchiwani, podglądani, rejestruje się dane dotyczące ilości, długości naszych rozmów telefonicznych, czyta się nasze mejle itp. itd. Wywiad osobowy (HUMINT), podstawę pracy służb bezpieczeństwa jeszcze kilka dekad temu, zastąpił wywiad elektroniczny (SIGINT). Potężne komputery analizują i szukają powiązań między zebranymi informacjami. Zakres prywatności jest coraz mniejszy.
Czy jesteśmy dzięki temu potężnemu nadzorowi elektronicznemu bezpieczniejsi? Pewnie tak. Tylko czy skala tego nadzoru nie jest przesadzona? Czy coraz większa inwigilacja jest uzasadniona? Mocno w to wątpię. Argument, iż należy poświęcić część naszych, obywatelskich wolności na rzecz zapewnienia większego poziomu bezpieczeństwa, jest z gruntu fałszywy (ciekawy artykuł na ten temat). Chociaż z punktu widzenia rządu, czy – szerzej – władzy – jest racjonalny i skuteczny. Pozwala bowiem zwiększać zakres władzy, zatrudniać kolejnych urzędników, a także podkręcać w odpowiednich momentach tzw. „stan zagrożenia”. Mistrzem w tej grze był w XXI w. prezydent Bush i sterujący nim neokonserwatyści. Stworzyli przemysł strachu, który pozwolił przeforsować ustawy, zorganizować aparat wywiadowczy i prowadzić wojny, które w normalnych warunkach nigdy by nie przeszły.
Zmienił się prezydent, zmieniły czasy, lecz jedno pozostało niezmienne – raz zdobytej władzy (uprawnień) nigdy nie oddamy. Obama i Kongres murem stanęli za inwigilacją. Ten sam Barry Obama, jeszcze jako senator, nie był przesadnym entuzjastą inwigilacji. Ale, wiadomo, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Guantanamo też było złe i miało zostać zlikwidowane, lecz po przeprowadzce do Białego Domu sprawy się „skomplikowały”. Historia jakich świat zna wiele.
Iluzja bezpieczeństwa, realne ograniczenia wolności
Poświęcenie wolności na rzecz bezpieczeństwa to argument uniwersalny. Sięgają po niego wszelkie rodzaje rządów, od tyranów, przez autokratów, po demokracje. Niestety, nie tylko raz oddanych wolności nie uda się odzyskać, lecz coraz łatwiej przyjdzie okrajanie pozostałych. Dziś ze względów bezpieczeństwa „godzimy się” na monitoring komunikacji elektronicznej. A jutro? Może monitoring naszego życia domowego. Albo koniec wolności prasy i swobody wypowiedzi, bo ktoś mógłby powiedzieć coś, co mogłoby promować coś na kształt radykalnej postawy?
Wolność należy chronić, zapewnić jej – a przez to obywatelom – bezpieczeństwo. Nie czuję się bezpieczniej, gdy ktoś zakazuje mi mówić czy pisać, bo mógłbym nie zmieścić się w narzuconym formacie. Nie czuję się bezpieczniej, gdy NSA czy inne agencje czytają moje mejle, śledzą moje poczynania w Google, na Facebooku etc. Widzę w tym ogromne nadużycie. I obawiam się, że akceptacja tego stanu rzeczy jest bardzo groźnym precedensem. Przyzwolenie tzw. milczącej większości na postępującą inwigilację zagrażają fundamentom demokracji. Czy za dwie dekady nie zacznie nam zagrażać odpowiednik niesławnego irańskiego SAVAKu? Jeszcze kilka poświęceń i kompromisów „ze względów bezpieczeństwa” i nie można wykluczyć mało sympatycznych scenariuszy.
Tym bardziej, że inwigilacja nie zapewnia pełnego bezpieczeństwa. I nie zapewni, chociaż oddalibyśmy całą wolność. Nie jest to możliwe. Zawsze jakiś Carnajew, Breivik (samotny asasyn – czytaj więcej) czy AQIM może przeprowadzić udany atak na dowolnie wybrany cel. Możemy powstrzymać 99 prób, a 100 się – niestety – powiedzie. Decydując się na rezygnację z wolności wybieramy – tak się nam wydaje – hańbę zamiast wojny. A będziemy mieli i hańbę i wojnę.
Zamiast pointy oddam głos prof. Kuźniarowi: „Kraje demokratyczne powinny być wdzięczne Snowdenowi za wskazanie zagrożenia dla demokracji (…) Budzi mój ogromny dyskomfort moralny to, że Snowden znajdzie schronienie najprawdopodobniej w kraju niedemokratycznym lub o demokracji dekoracyjnej. To my, demokracje, nie potrafimy zareagować, zaoferować mu ochrony. To kolejne potwierdzenie, że jest z nami nie najlepiej”.
Piotr Wołejko