Z Jeremym Scahillem zetknąłem się pierwszy raz na lotnisku Londyn-Luton, gdy – mając w perspektywie powrót do kraju – postanowiłem wydać ostatnie 10 funtów na książkę, która uczyni lot interesującym. Wybór padł na „Blackwater. The rise of the world’s most powerful mercenary army„. Lektura była tak pasjonująca, że z żalem opuszczałem samolot w porcie lotniczym w Warszawie. Książkę Scahilla po prostu się połykało. Skłaniała ona do przemyśleń, analizy. Na Dyplomacji opublikowałem trzy wpisy, w których streszczałem główne punkty tekstu Scahilla – cz. I, cz. II, cz. III.
W „Blackwater” Scahill przedstawił mechanizm prywatyzacji wojny – oddawania kolejnych zadań, tradycyjnie wykonywanych przez siły zbrojne, w ręce prywatnych firm. Wojsko miało walczyć. Lecz udział w walce brali także najemnicy z prywatnych firm wojskowych (PMCs). A na tym fachu znali się nierzadko lepiej od żołnierzy – sami wywodzili się z rozmaitych sił zbrojnych, nierzadko z sił specjalnych. Najemnicy (czy inaczej mówiąc, kontraktorzy) często bywali głównymi aktorami (winowajcami) skandali, najczęściej z powodu zbyt swobodnego korzystania z broni. Pamiętna scena z irackiej Falludży, gdzie rozjuszony tłum ciągnął po mieście zwłoki kilku najemników firmy Blackwater, a następnie wiesza te zwłoki na moście przyczyniła się do oblężenia tego miasta przez wojska amerykańskie i długotrwałych walk ulicznych.
Wzrost roli prywatnych korporacji w amerykańskich wojnach to jednak tylko pewna część większej całości. Obok kontraktorów firm takich jak dawne Blackwater, „bohaterami” wojny z terrorem są operatorzy oddziałów specjalnych. I o tym traktuje druga książka Scahilla – „Dirty wars: The world is a battlefield„. Lektura jest wstrząsem dla czytającego, a wnioski z niej płynące nie są optymistyczne. Przedstawię w punktach najważniejsze, moim zdaniem, spostrzeżenia:
- Strategia Obamy, polegająca na ograniczaniu ilości żołnierzy w Iraku (aż do wycofania) i Afganistanie (wycofywanie już w przyszłym roku) miała swoją drugą stronę, w postaci znaczącego zwiększenia roli działań sił specjalnych. Te ostatnie działały poza strukturą (a nierzadko wiedzą) wojsk konwencjonalnych, co w oczywisty sposób wywoływało spory i – co ważniejsze – szkodziło działaniom podejmowanym przez siły konwencjonalne.
- W walkę z terrorem, jak ujął to prezydent Bush junior, Ameryka zaangażowała elitę swoich sił specjalnych oraz dynamicznie rozwijające się pod względem technologicznym samoloty bezzałogowe (drony).
- Prezydent Obama, chociaż w kampanii wyborczej „jechał” na krytyce administracji Busha i jego podejściu do prowadzenia wojny, nie tylko przejął strategię republikańskiego poprzednika, lecz w daleko idący sposób ją udoskonalił (rozwinął). Centralnym elementem zwalczania terrorystów i radykałów stały się siły specjalne (Spec Ops), drony oraz ataki lotnicze i rakietowe.
- Rosnące wykorzystanie sił specjalnych opierało się na doktrynie Rumsfelda i Cheneya, kluczowych graczy w ekipie Georga W. Busha, której nazwa mówi sama za siebie – The world is a battlefield. Polem bitwy jest cały świat. Amerykańskie siły specjalne działają już w ponad 100 państwach.
- Mianowanie wywodzącego się z sił specjalnych (JSOC – emblemat wyżej) gen. Stanleya McChrystala na głównodowodzącego amerykańskich wojsk w Afganistanie (sierpień 2008 r.) było apoteozą roli Spec Ops w wojnie z terrorem. Liczba nocnych operacji (głównie wkraczanie do domów), nalotów lotniczych oraz ataków z wykorzystaniem dronów systematycznie rosła.
- Poszerzał się także zakres terytorialny tych operacji. Obama zezwolił na bezpardonowe obchodzenie się z suwerennością Pakistanu, na terytorium którego z regularnością szwajcarskiego zegarka zaczęły spadać rakiety wystrzeliwane z samolotów bezzałogowych. Również operatorzy sił specjalnych coraz częściej przekraczali granicę afgańsko-pakistańską.
- Efektem powyższych działań była szybująca w astronomicznym tempie liczba zabitych cywili (czasem ginęli także pakistańscy żołnierze). Jednocześnie w miejsce zabijanych (rzadziej łapanych i aresztowanych) ekstremistów pojawiali się następni. Ich liczba rosła.
- O ile w Pakistanie amerykańskie siły specjalne musiały się miarkować, o tyle w Somalii czy – w szczególności – w Jemenie, nie istniały praktycznie żadne granice. Zasada „więcej ataków = więcej zabitych cywilów” zadziałała także w tych państwach. Nic dziwnego, że talibowie w Afganistanie (i Pakistanie), Al-Kaida i Al-Shabab w Somalii oraz Al-Kaida Półwyspu Arabskiego (AQAP), mimo systematycznej eliminacji ich liderów, rosną w siłę. Amerykańskie działania kreują kolejne głowy hydrze, którą rzekomo zwalczają. Radykałowie zyskują bowiem na nienawiści miejscowej ludności do Stanów Zjednoczonych, które zabijają ich przyjaciół, rodziny i dzieci. Nierzadko całe wioski czy plemiona, które w żaden sposób nie mają interesu w popieraniu radykałów, decydują się wspomóc ich bądź działać przeciwko USA.
- Prawnik konstytucjonalista – prezydent Barack Obama – wypracował w trakcie swojej prezydentury model zabijania własnych obywateli bez jakiegokolwiek niezależnego nadzoru. Egzekutywa ocenia, analizuje, decyduje i wykonuje wyroki śmierci na Amerykanach, których podejrzewa o terroryzm. Gdy pojawiają się wątpliwości, nie ujawnia dowodów i mętnie tłumaczy swoje racje. Prawo do sądu i rzetelnego procesu zanika. Dziś dotyczy to osób oskarżanych o terroryzm, ale jutro może dotyczyć każdego. Precedens już jest. I to niejeden, chociaż imię Anwar al-Awlaki jest tutaj głównym przykładem. Niedobrze, gdy władza wykonawcza ma aż tak wielkie możliwości, a jeśli udało się je stworzyć w USA, to prosta droga wiedzie stamtąd do Europy.
- Wojna z terrorem stała się samonakręcającym się przedsięwzięciem. Rozlewa się po coraz większym terytorium na mapie świata, angażuje coraz większe i potężniejsze siły, a jednocześnie nie widać na horyzoncie jej końca. Nie było nim w żadnym przypadku zabicie Osamy bin Ladena. Teraz lokalni radykałowie podszywają się bądź podłączają pod brand Al-Kaidy, wydając wojnę miejscowym władzom, a przy okazji Stanom Zjednoczonym i Zachodowi. Wojny z terrorem nie da się wygrać wyłącznie środkami wojskowymi, do tego głównie siłami specjalnymi i dronami. Polityka, gospodarka, rozwój i kultura muszą znaleźć swoje miejsce na stole.
Gorąco polecam lekturę książki „Dirty wars: The world is a battlefield„. Składa ona puzzle, które są nam serwowane przez media bez jakichkolwiek „linków” pomiędzy nimi. Tymczasem, jak mawiał znajomy historyk, każde wydarzenie to zawsze „przyczyna-przebieg-skutki”. Coraz mniej tego typu tekstów w przestrzeni informacyjno-analitycznej. Scahill jest jednym z nielicznych autorów podążających słusznym tropem.
Piotr Wołejko