Dilma Rousseff nie jest już prezydentem Brazylii po tym, jak Senat dokonał jej impeachmentu. W ten sposób saga korupcyjno-kryzysowa wcale się jednak nie kończy. Można odnieść wrażenie, że najciekawsze dopiero przed nami. Jak zwykli mawiać przed hitowymi meczami Premier League komentatorzy nc+ Andrzej Twarowski i Rafał Nahorny, „siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy„. A jaki jest punkt docelowy tej podróży?
Punkt wyjścia: kryzys gospodarczy
Kryzys w Brazylii ma wiele wymiarów, a ekonomia legła u podstaw obecnego rozwoju zdarzeń. Jeszcze nie tak dawno temu, w latach 2011-2012, Brazylia wydawała się mieć przed sobą świetlaną przyszłość. Była pewnym siebie liderem Ameryki Południowej, a rozpędzona gospodarka wjechała na szóstą pozycję globalnego rankingu. Co więcej, budowie pozycji międzynarodowej, rozwojowi gospodarczemu oraz wzrostowi prestiżu kraju miały przysłużyć się dwie najważniejsze imprezy sportowe świata, których Brazylia została gospodarzem – mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2014 r. i Igrzyska Olimpijskie w 2016 r. Jak zatem doszło do tego, że – w takich okolicznościach – Brazylia zamiast szybować doznała bolesnego upadku?
Gospodarka, głupcze. Do tego można sprowadzić odpowiedź na powyższe pytanie. Gdy ceny surowców naturalnych, na eksporcie których Brazylia w dużej mierze opierała swój dynamiczny wzrost, poleciały na łeb na szyję – efekt globalnego spowolnienia, a w szczególności schłodzenia chińskiej gospodarki – skończyło się finansowe eldorado. Brak dywersyfikacji, czyli słabość innych sektorów gospodarki wobec głównie rolnictwa oraz branży górniczo-wydobywczej, to bodaj główna przyczyna problemów. Infrastrukturalne inwestycje związane z dwoma imprezami sportowymi nie były w stanie zasypać dziury wywołanej spadkiem cen surowców. Co gorsze, inwestycje te były realizowane „po brazylijsku”, choć równie dobrze można tu wstawić „po polsku”, „po rosyjsku”, czy „po niemiecku” (tak, dobrze czytacie – niedowiarków odsyłam do historii budowy lotniska Berlin-Brandenburg). Czyli były prowadzone nieudolnie, z przekroczeniem budżetu itp. Dodatkowo, inwestycje te – tu wkracza lokalna, brazylijska specyfika – były polem do ogromnych nadużyć i korupcji na gigantyczną skalę.
Turbulencje: korupcja bije po oczach
Gdy brazylijska klasa polityczna kradła publiczne pieniądze, nie było to żadnym zaskoczeniem dla Brazylijczyków. Taki lokalny sznyt. Jednak gdy miliony obywateli miały przed oczami przykłady tej kradzieży – obiekty olimpijskie, drogi etc. – wzburzenie zaczynało rosnąć. Oto bowiem powstawały pomniki korupcji, a portfele polityków i opłacających ich biznesmenów pęczniały ponad granice przyzwoitości. Co więcej, doszły do tego informacje o gigantycznej skali korupcji i nadużyć finansowych w brazylijskim gigancie naftowym, firmie Petrobras. Podmiot ten chciał swego czasu wydobywać ropę z podmorskich złóż i zapowiadał idące w dziesiątki miliardów dolarów inwestycje. Okazało się, że miliardowe mogły być co najwyżej malwersacje polityków, którzy traktowali koncern jako świnkę-skarbonkę na swoje polityczne oraz prywatne potrzeby.
Za co tak naprawdę Dilma Rousseff straciła stanowisko? Być może nie dowiemy się nigdy. Następczyni popularnego Luli da Silvy – który notabene planował powrót do prezydentury po dwóch kadencjach Dilmy, byłby to rosyjski manewr z zamianą Putina na Miedwiediewa – działała w Petrobrasie. Jeśli brała udział bądź wiedziała o malwersacjach, jej wina nie ulega wątpliwości. Jeśli nie wiedziała, to nie wywiązywała się właściwie ze swoich obowiązków. Jednak Dilma, przynajmniej formalnie, nie „poleciała” z powodu Petrobrasu, a z powodu „manipulacji przy budżecie”. Zastosowano wobec niej kruczek formalny, podczas gdy naprawdę poważne sprawy, żeby nie rzec trupy, zostały w szafie. Cóż, Al Capone dostał wyrok za niepłacenie podatków, zupełnie jakby największym występkiem tego gangstera było narażenie na szwank budżetu państwa. Do listy przewin Dilmy można swobodnie dodać fakt, iż jako ważny polityk Partii Pracujących musiała posiadać przynajmniej częściową wiedzę na temat skali korupcji w państwie – którym jej partia rządzi ponad dekady – oraz jej własnej partii. Mimo to nie podejmowała żadnych działań, by korupcję zwalczać, a winnych wskazać wymiarowi sprawiedliwości. Jako przyboczna Luli da Silvy, a później prezydent Brazylii, Dilma była członkiem, a później szefowała układowi politycznemu, który ma wiele za uszami. Oczywiście trzeba to wszystko jeszcze udowodnić, lecz – umówmy się – nie straciła stanowiska za niewinność.
Tylko czy jej następca, Michel Temer, i politycy głosujący za odwołaniem Dilmy, są w jakikolwiek sposób lepsi od niej? Niekoniecznie. Wygląda to raczej na rzucenie kozła ofiarnego lwom na pożarcie i chęć załatania przez elity polityczne dziur w nabierającym wody okręcie. Brazylijczycy raczej tego nie kupią, czemu dają wyraz od dłuższego czasu, chociażby urządzając masowe demonstracje. Podczas nich odrzucają całą klasę polityczną, domagając się uczciwości i zmian. Na horyzoncie nie widać jednak sił politycznych, które mogłyby takie zmiany przeprowadzić. Pojawia się problem znany z Tunezji, Egiptu, Turcji, USA (ruch Occupy) – protestom społecznym brakuje liderów. Demonstrujący nie potrafią się organizować, przełożyć siły ulicy na siłę partii bądź formacji politycznej.
Twarde lądowanie: jaka będzie reakcja społeczeństwa?
I jest to bardzo poważne zagrożenie nie tylko dla Brazylii, ale dla wielu innych państw. W sytuacji, gdy tradycyjne elity polityczne zużyły się – straciły kontakt ze społeczeństwem i mogą zaoferować tylko powtórkę z rozrywki, czyli te same rozwiązania – na horyzoncie nie pojawiają się sensowne alternatywy. Zamiast tego rosną w siłę ugrupowania radykalne, prawicowe bądź lewicowe, często skrajnie nacjonalistyczne, które przedstawiają uproszczony – wręcz prostacki – obraz sytuacji i mają prostą odpowiedź na każde pytanie. A już w szczególności na kluczowe pytania: dlaczego jest nam źle, skąd bierze się bieda, kto jest winny korupcji etc.
Każdy kraj ma swoją historię i własne doświadczenia. Brazylia ma na przykład doświadczenia autorytarne, jeszcze kilka dekad temu władzę sprawowała w niej junta wojskowa. Aż za dobrze wiemy, co było w Niemczech czy we Włoszech, a doświadczenia polskiego dwudziestolecia międzywojennego też nie są wyłącznie pozytywne – Bereza Kartuska, polityczne efekty sanacji, podejście do mniejszości narodowych. Nie sposób twierdzić, że historia zatoczy koło i nastąpi powrót do tego, co już było w stosunku 1:1. Wiadomo jednak, że gdy zaczyna brzydko pachnieć, to trzeba reagować. Trzeba działać. Jak zareagują Brazylijczycy? Michel Temer nie powinien szykować się na spokojną prezydenturę. Dla niego i dla brazylijskiego establishmentu politycznego, problemy dopiero się zaczynają.
Piotr Wołejko