Niewłaściwe cele, sposób i środki, co oznacza prymitywizm strategiczny. Zbyt wysokie koszty w ludziach, sprzęcie i pieniądzach. Udział w wojnie domowej po jednej ze stron konfliktu, podczas gdy rak terroryzmu znajduje się w innym miejscu (blisko, bo w Pakistanie). Uwiązanie ogromnych sił w niewiele znaczącym punkcie świata, ku uciesze państw (w tym potęg) ościennych. Oto wojna w Afganistanie w pełnej krasie.
Dziwna wojna
Określenie prymitywizm strategiczny pożyczyłem od prof. Romana Kuźniara, jednego z uczestników piątkowej konferencji zatytułowanej Czy powinniśmy wycofać się z Afganistanu? Kuźniar wskazywał, że czas najwyższy, aby europejscy sojusznicy Ameryki powiedzieli wprost, że dotychczasowa strategia nie miała sensu i trzeba ją gruntownie zrewidować. Europa nie powinna też przejmować się tym, czy Waszyngton się na nią obrazi, np. za niechęć do zwiększenia zaangażowania, coraz częstsze przebąkiwanie o wycofaniu własnych sił. Obrażanie się nie wchodzi bowiem w rachubę w gronie sojuszników.
Wojna w Afganistanie trwa już blisko dekadę. W tym czasie udało się obalić reżim talibów oraz w istotny sposób utrudnić działanie Al-Kaidy na terytorium Afganistanu. Teraz nie prowadzimy tam już operacji antyterrorystycznej ani nie walczymy z Al-Kaidą. Stoimy po stronie quasi-marionetkowego rządu Karzaja i lokalnych watażków w ich walce o utrzymanie władzy, wpływów i dostępu do pieniędzy. Po drugiej stronie stoją talibowie, inni watażkowie i rebelianci, którzy chcą wykroić swoją porcję władzy i pieniędzy.
Klęska Al-Kaidy w Afganistanie nie przyniosła kresu działania tej organizacji. Wręcz przeciwnie. Przeniosła się ona do miejsc, gdzie były po temu właściwe warunki – chociażby do Jemenu czy Somalii. Kierownictwo Al-Kaidy rezyduje, najpewniej pod ochroną (lub przynajmniej przy dużej życzliwości) pakistańskich służb specjalnych, względnie wojska, na pakistańskim terytorium. Podobnie przywódcy talibanu, którzy znaleźli bezpieczną przystań na afgańsko-pakistańskim pograniczu. Finansowana i szkolona przez Amerykanów armia pakistańska chroni kluczowe postaci i ugrupowania rebelii w Afganistanie z powodów strategicznych – wielokrotnie omawianej na tym blogu obawy przed Indiami i koncepcji Afganistanu jako tzw. strategicznej głębi.
Faktycznie walczymy w Afganistanie z ok. 20-25 tysiącami rebeliantów, a w kraju tym przebywa ok. 200 (może 400) terrorystów z Al-Kaidy. Koalicja zachodnia (USA i spółka) posiada, dla porównania, ponad 150 tys. żołnierzy. Do tego można doliczyć ok. 100 tys. afgańskich wojaków i policjantów. Mamy więc przewagę jak 10 do 1, a sukces jest dalej niż kiedykolwiek. Bez względu na liczbę żołnierzy i sprzętu, jakie wyślemy do Afganistanu oraz ilość pieniędzy, które przeznaczymy na wojnę, nie da się spacyfikować tego państwa na stałe. Zbyt wiele sprzecznych interesów państw ościennych, zbyt wiele sprzecznych interesów lokalnej społeczności. Po dziewięciu latach obecności w Afganistanie powinniśmy dobrze o tym wiedzieć.
Płacimy cudze rachunki
W lipcu bieżącego roku pisałem o konieczności regionalizacji i afganizacji wojny oraz jak najszybszego wycofania sił zachodnich z Afganistanu. Miejscowe władze powinny dokładnie wiedzieć, kiedy nastąpi wycofanie, aby natychmiast wzięły się do roboty. A jest co robić, jeśli ma się zamiar utrzymać władzę. Na razie bowiem miejscowi notable są w komfortowej sytuacji – mogą z czystym sumieniem nie robić niczego, ponieważ bezpieczeństwo i finansowanie zapewniają Stany Zjednoczone i zgromadzona wokół nich koalicja.
Z uwiązania Zachodu w Afganistanie czerpią korzyści co najmniej trzy państwa, które posiadają w tym kraju istotne interesy – Chiny, Rosja i Iran. Pekin, podobnie jak w Iraku, inwestuje w wydobycie surowców naturalnych. Amerykańska krew i pieniądze pozwalają Chińczykom skorzystać z okazji, a Państwo Środka nie zwykło marnować nadarzających się szans. Rosja, podobnie jak Chiny, nie posiada się z radości widząc ograniczone możliwości Zachodu w innych miejscach świata. Dlatego też pozwala na tranzyt zaopatrzenia przez własne terytorium. Iran również cieszy się z wykrwawiania się Ameryki w Afganistanie, choć niepokoi go trochę obecność wojsk amerykańskich po wschodniej i zachodniej stronie granicy islamskiej republiki.
Regionalizacja wojny, o czym podczas wspomnianej we wstępie konferencji mówił były szef Agencji Wywiadu Andrzej Ananicz, powinna polegać na próbie dogadania się Indii, Pakistanu, Chin, Rosji i Iranu odnośnie podziału wpływów w tym kraju. Mrzonką jest myślenie o silnym Afganistanie, który nie będzie rozrywany przez sąsiednie potęgi. Podział stref wpływów to jedyna racjonalna możliwość, jednak racjonalne rozwiązania najtrudniej wprowadza się w życie. Trudno spodziewać się wiarygodnych ustaleń pomiędzy Indiami a Pakistanem, dopóki wciąż tli się konflikt w Kaszmirze. Iran z Pakistanem także mają na pieńku, chociażby za wspieranie przez Islamabad zbrojnej opozycji przeciwko reżimowi ajatollahów. Długo można by jeszcze wyliczać, kto, z kim i o co się spiera.
Wyzbyć się wątpliwości
Czy można więc wycofać się z Afganistanu, skoro państwa regionu nie będą najpewniej w stanie dogadać się ze sobą? Czy nie powróci reżim talibów, a z nim bezpieczna przystań dla terroryzmu? Czy radykalni islamiści nie zaczną na większą skalę destabilizować Azji Centralnej (a potem, być może, Rosji)? Odwróćmy jednak pytanie – dlaczego mielibyśmy, w tym także my, Polska, brać na własne barki ciężar stabilizacji sytuacji w Azji? Czy czekamy, aby Chiny, Indie czy Brazylia stabilizowały sytuację w Europie? Czy Chińczyków obchodzą europejskie konflikty, które mogą wybuchnąć w każdej chwili (weźmy choćby Karabach)?
Musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Nie mamy żadnych zobowiązań wobec kogokolwiek w Afganistanie. Nie mamy tam żadnych długoterminowych interesów. Nie prowadzimy tam żadnej wojny przeciwko terrorystom. Nie mamy istotnych korzyści z naszego zaangażowania w Afganistanie. Drenujemy tylko nasze kieszenie, wystawiamy na szwank nasze armie, tracimy możliwość działania w innych, ważniejszych miejscach na globie. Czas zakończyć tę jakże nieudaną inwestycję.
Piotr Wołejko