Wybór belgijskiego premiera i brytyjskiej komisarz ds. handlu na, odpowiednio, przewodniczącego Rady Europejskiej oraz wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej jest mało zaskakującym zaskoczeniem. Zaskakujące jest nazwisko Catherine Ashton, której nie kojarzą nawet obywatele Wielkiej Brytanii. Zaskoczeniem nie jest natomiast postawienie na kandydatów o tzw. niskim profilu – zamiast wielkich nazwisk, polityczna trzecia liga. Nie musi to oznaczać niczego złego.
Pełno już komentarzy, których autorzy poszli na łatwiznę. Oto przywódcy największych krajów unijnych: Angela Merkel, Nicolas Sarkozy oraz Gordon Brown, postawili na kandydatów mało znanych, pozbawionych charyzmy i istotnego międzynarodowego doświadczenia. Herman Von Rompuy i Catherine Ashton to postaci niemal anonimowe w Europie. Dali się jednak poznać jako sprawni urzędnicy na dotychczasowych stanowiskach. Wracając jednak do tonu komentarzy, mówi się, że każdy dostał to, czego chciał. Belg jest chadekiem, Ashton socjalistką. Jedno z dwóch nowych stanowisk otrzymała kobieta – wiadomo, parytety itd.
Złośliwości z jednej, utyskiwania z drugiej strony. Czy aby na pewno wybór Von Rompuya i Ashton był tak fatalny? Nie mamy podstaw, aby tak sądzić. Przede wszystkim musimy spojrzeć na fakty, a nie nasze wyobrażenia o nich. Przewodniczący Rady Europejskiej, którym będzie dotychczasowy premier Belgii, ma za zadanie głównie wspomaganie przywódców państw w wypracowywaniu wspólnej polityki. Jest to praca wymagająca zdolności organizacyjnych, umiejętności negocjacyjnych oraz gotowości zawierania kompromisów. Tym właśnie cechuje się Von Rompuy, co udowodnił wyprowadzając Belgię z wielomiesięcznego kryzysu politycznego.
Drugie z obsadzonych stanowisk, tak zwany „szef unijnej dyplomacji„, którym zostanie pani Ashton, również bywa przewartościowane. Wysoki przedstawiciel ds. polityki zagranicznej, który będzie jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej, nie będzie kimś, na kogo czekał już Henry Kissinger, czyli osobą, do której będzie można zadzwonić pytając o stanowisko Unii Europejskiej. Umocowanie przedstawiciela w Radzie UE i Komisji oznacza, że jego zadaniem jest ścisła współpraca z premierami i ministrami spraw zagranicznych państw członkowskich, aby – podobnie jak w przypadku przewodniczącego Rady Europejskiej – wypracować wspólne stanowisko. Po drugie, przedstawiciel będzie zwierzchnikiem europejskiej służby zagranicznej.
Wypracowywanie wspólnego stanowiska, aby Unia mówiła bardziej jednolitym głosem, to clue problemu. Zarówno przewodniczący jak i przedstawiciel, zwani prezydentem oraz europejskim szefem dyplomacji, powinni być pracowitymi i zdolnymi organizatorami. Dzięki nim machina unijna ma działać sprawniej i mniej zgrzytać. Uważam, że na pierwszy ogień po wprowadzeniu w życie traktatu lizbońskiego zostali rzuceni odpowiedni ludzie. Ich zadaniem będzie stworzenie od podstaw nowych urzędów (w przypadku przedstawiciela istnieją już fundamenty, na których można budować) i właściwa ich organizacja. Potem mogą zostać zastąpieni przez polityków bardziej wpływowych, bardziej gwiazdorów niż urzędników – ale tylko wtedy, gdy zaistnieje taka potrzeba.
A zaistnieje wtedy, gdy państwa członkowskie tak postanowią. Niektórzy cały czas zapominają, że UE jest organizacją międzynarodową, w której decydujący głos należy do poszczególnych państw, a najważniejsze decyzje zapadają w drodze konsensusu. Jeśli państwa uznały, że zamiast znanych nazwisk potrzebują pracusiów i technokratów, powinniśmy taką decyzję uszanować. Moim zdaniem odpowiada ona potrzebom Unii Europejskiej w tym momencie. W przyszłości, najpewniej za 5 lat, przydaliby się inni ludzie, gdyż przed Europą staną kolejne wyzwania.
Poza tym, warto pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, wielu skreśla Van Rompuya i Ashton jeszcze w przedbiegach. Może okazać się to błędem. Po drugie, nie widzę nic złego w tym, że kilku silnych przywódców państw będzie odgrywać rolę liderów w Europie. Unia spełnia rolę pomocniczą, państwa zaś grają pierwsze skrzypce. Zamiast utyskiwać, że Merkel czy Sarkozy przyklepali wybór „politycznych pigmejów”, powinniśmy zastanowić się, jak Polska może wejść do europejskiej pierwszej ligi.
Piotr Wołejko