Niedoszły europejski minister spraw zagranicznych a traktat reformujący

W ubiegły piątek uczestniczyłem w bardzo interesującym spotkaniu zatytułowanym „UE po traktacie reformującym”. Z radością uczestniczyłem w dyskusji [zorganizowanej przez Forum Młodych Dyplomatów przy współpracy Fundacji Konrada Adenauera], gdyż chciałem dowiedzieć się więcej o traktacie, który przez jednych jest uznawany za niebywały sukces, przez innych za zgniły kompromis, a przez niektórych nawet za zdradę narodową. Moja opinia nt. traktatu nie jest pochlebna, ale o tym później.

Skupię się tylko na jednej kwestii, która dobitnie pokazuje, iż traktat reformujący (zwany także lizbońskim) jest po prostu słaby i nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Doktor Rudolf Ostrihansky z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego opowiedział o najistotniejszych zmianach, które „Lizbona” wprowadza. Niezwykle skomplikowana jest kwestia „niedoszłego ministra spraw zagranicznych” – o którą kruszono kopie przez bardzo długi czas.

Traktat reformujący wprowadza bardzo istotną zmianę – „niedoszły minister” będzie jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej oraz przewodniczącym Rady [Unii Europejskiej] ds. zagranicznych. Zniknie natomiast stanowisko piastowane dotychczas przez Javiera Solanę – Wysoki Przedstawiciel ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa.

Usytuowanie „niedoszłego ministra” jest wyjątkowo niefortunne. Jednocześnie będzie członkiem zarówno Komisji, jak i Rady. Są to dwa kluczowe organy w Unii Europejskiej, ale o krańcowo rozbieżnym charakterze oraz zdecydowanie różnych kompetencjach. Charakter Komisji jest oczywiście ponadnarodowy, a Rada jest ciałem międzyrządowym. Pojawiają się istotne wątpliwości, czy „niedoszły minister” nie będzie przypadkiem szpiegiem jednej instytucji przeciwko drugiej. Nie wiadomo, jak jednocześnie będzie mógł zlecać KE rozmaite działania wykonawcze (zadanie Rady) i jako członek tejże komisji będzie je następnie wykonywał.

Powstał jakiś potworek prawny, legislacyjny bubel, który z pewnością przysporzy Unii Europejskiej wiele kłopotów. Jak określił to pracownik naukowy WPiA UW, traktat reformujący to krok wstecz w stosunku nie tyle do tekstu eurokonstytucji [pogrzebanej przez Francuzów i Holendrów w referendach], ale do poprzednich traktatów. Lista zarzutów jest długa – „Lizbona” dokonuje tylko poprawek w już istniejących traktatach, a nie zastępuje ich; wypadła gdzieś [najpewniej w trakcie przygotowywania mandatu do konferencji międzyrządowej aprobującej traktat z czerwca ub. r.] kwestia prymatu prawa wspólnotowego nad krajowym [i tak oczywista w świetle orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości]; Karta Praw Podstawowych staje się częścią dorobku prawnego unii, ale nadal nie bardzo wiadomo, jaki jest jej charakter prawny i kogo oraz w jaki sposób wiąże; niejasna pozostaje rola oraz kompetencje Prezydenta Rady Europejskiej – możliwe są jego konflikty z „niedoszłym ministrem”.

To tylko część z długiej listy zarzutów pod adresem nowego traktatu. Góra urodziła mysz, w dodatku brzydką – wiele lat dyskusji, przeznaczenia cennego dla Europy czasu na deliberowanie o ustroju UE nie przynosi przełomu. Przynosi zawód.

Pomijając powyższe zarzuty, należy przypomnieć, że traktat lizboński (w zasadzie eurokonstytucja) miał przybliżyć Europę do obywateli. Tak nie jest. Pozbawiono społeczeństwa możliwości wypowiedzenia się na temat traktatu – referendum odbędzie się tylko tam, gdzie wymaga tego konstytucja – w Irlandii. Nawet jeśli Irlandczycy odrzucą traktat, nie wiadomo, czy Bruksela ponownie na nakaże im głosować (taka sytuacja miała już miejsce w przypadku traktatu z Nicei). Irlandczycy zresztą bardzo niedobrze odebrali wznowienie prac nad eurotraktatem, gdyż Francuzom i Holendrom nie nakazano powtórnego głosowania – a do Dublina po odrzuceniu Nicei przyszedł bezwarunkowy prikaz w formie grzecznej, acz stanowczej prośby.

Traktat lizboński przepycha się tylnymi drzwiami, a europejscy liderzy boją się publicznej debaty na temat tekstu traktatu. Nie jest to jednak dziwne, skoro tekst jest nieczytelny nawet dla prawników zajmujących się prawem wspólnotowym [nie ma tekstu jednolitego, tylko poprawki do już istniejących traktatów]. Traktat w 90 procentach powiela rozwiązania z eurokonstytucji, którą już dwukrotnie odrzucono.

Nie można budować zaufania obywateli do UE na ewidentnym oszustwie, jakim jest przyjęcie traktatu reformującego za plecami wyborców. Nie można też określać traktatu mianem sukcesu. Jest to gigantyczna porażka, która – i to nie wyjdzie UE na dobre – powinna zostać pogrzebana po referendalnych porażkach, a nie reanimowana. Tekst traktatu, jego założenia oraz sposób przyjęcia są nie do przyjęcia. Potrzebny jest traktat w miarę krótki, jasny i precyzyjny. Traktat przemyślany i pozbawiony legislacyjnych bubli i niedoróbek. Traktat, który nie będzie zgniłym kompromisem.

Najgorsze, że już prawie całą dekadę unia traci czas na bezowocne debaty o własnej przyszłości wewnętrznej, zupełnie ignorując świat zewnętrzny czy gospodarkę. Zaniechania z tego okresu bardzo ciężko będzie nadrobić. Najlepszym przykładem fiaska „Lizbony” [traktatu] jest Strategia Lizbońska. Stała się ona już powszechnym obiektem drwin. Obawiam się, że z traktatem reformującym stanie się tak samo. Ze szkodą dla UE.

Piotr Wołejko

Share Button