Natrafiłem na interesujący artykuł opublikowany na łamach The Times of India, w którym profesor stosunków międzynarodowych na American University w Waszyngtonie, Amitav Acharya, nawiązując do setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej (28 czerwca 1914 r. – zamach na arcyksięcia Ferdynada w Sarajewie), analizuje możliwość wybuchu podobnego konfliktu w Azji. Rolę kaiserowskich Niemiec miałyby w tej wojnie odegrać Chiny. Profesor Acharya wskazuje na 6 powodów, dla których wzrost pozycji Chin nie wywoła wojny światowej. Czy aby na pewno ma rację? Przyjrzyjmy się jego argumentom (pogrubiony tekst to mój komentarz).
- Europa w 1914 była multipolarna, Azja stanowi „multipleks”, w którym liczne mocarstwa (Chiny, Indie, Japonia, USA) są połączone licznymi więzami, w tym handlowymi, oraz wzajemnie się ograniczają. Zapewne kalkulacje ekonomiczne mają wpływ na podejmowanie decyzji, ale przed I WŚ wymiana handlowa też była najwyższa w historii, a mimo to wojna wybuchła. Gdy w grę wchodzą emocje, nacjonalizmy i błędy jednostek, ekonomia schodzi na dalszy plan.
- Broń jądrowa, którą posiadają główni gracze, w znaczący sposób utrudnia wybuch ewentualnej wojny. Jednocześnie okres Zimnej Wojny, gdy dwa – a później więcej – państwa posiadały broń jądrową pamiętamy jako okres licznych tzw. proxy wars, czyli wojen toczonych przez surogatów głównych mocarstw. Pamiętamy też kryzys kubański, który mógł przerodzić się w wojnę atomową, czy – całkiem niedawne (1999 r.) – zwarcie zbrojne między atomowymi potęgami, Indiami i Pakistanem w górach Kargil.
- W 1914 r. europejskie mocarstwa kłóciły się o kolonie i wpływy w Nowym Świecie. Dziś kolonializm to historia. Jednakże rywalizacja o wpływy w innych państwach, w szczególności próby zabezpieczenia dostępu do surowców, wody pitnej czy ziemi rolnej, jest równie ostra, choć może odrobinę bardziej subtelna niż wyścig o kolonie sprzed 100 lat. A jeśli przyjrzeć się bliżej Azji, to znajdują się tam liczne obszary (choć niewielkie terytorialnie), o które toczy się rywalizacja bliźniaczo podobna do europejskiej kolonizacji – spór o skały i niewielkie wyspy jak Senkaku czy Paracele.
- Sto lat temu wojna była uważana przez elity władzy i społeczeństwa za coś normalnego. Dziś wojna jest uznawana za ostateczność. To autorytatywne stwierdzenie profesora Amcharyi, z którym można się śmiało nie zgodzić. Gdy słucha się pakistańskich czy chińskich wojskowych, a to są przecież elity państwowe, wojna nie jest dla nich niczym obcym i nie będą się przed nią wzbraniali.
- Sto lat temu brakowało instytucji międzynarodowych, a europejski koncert mocarstw ustabilizowany dekady wcześniej właśnie się rozpadał. Tak krytykowane w Europie ASEAN może nie jest idealne, ale jest narzędziem dialogu i ułatwia komunikację w regionie. Przy wszelkiej krytyce ASEAN i licznych słabościach tej organizacji, należy docenić wagę istnienia tej instytucji. W Azji bardzo brakuje ciał ponadnarodowych, a krajobraz instytucjonalny dopiero się tworzy. Od Europy dzielą w tej dziedzinie Azję lata świetlne. Oby wybuch wojny na był konieczny, dla poprawy klimatu w tej dziedzinie. A w stosunku do Chin ASEAN jest bardzo niejednolity i nie stanowi wystarczającego wsparcia dla mniejszych państw regionu, z którymi Chiny mają spory terytorialne. Nacisk Pekinu na rozwiązywanie tych sporów w drodze bilateralnej i niezdolność ASEAN do jednomyślnego wsparcia swoich członków pokazują, że integracja polityczna w Azji to na razie pieśń przyszłości.
- Na koniec profesor Acharya wraca do motywów gospodarczych. Twierdzi, że dziś legitymizacja władzy w państwach azjatyckich zależy od zapewnienia wzrostu gospodarczego, a wojna w większości przypadków rujnuje gospodarkę. O ile trudno polemizować z poprzednim zdaniem, to gospodarka zajmuje jedno z ostatnich miejsc na liście spraw, które decydenci biorą pod uwagę przy wypowiadaniu wojny. Gdy sytuacja jest kryzysowa, panuje tendencja do przeceniania własnej siły i niedoceniania możliwości przeciwnika. Zgodnie z planem Schlieffena Niemcy mieli szybko pokonać Francuzów. Trzydzieści lat po zakończeniu I WŚ hitlerowskie Niemcy liczyły na Blitzkrieg i pokonanie Sowietów w kilka miesięcy. Amerykanie nie zakładali wieloletniej okupacji Iraku ani tego, że przez półtorej dekady będą prowadzili wojnę w Afganistanie.
Konkludując profesor Acharya słusznie zauważa, że za wojną stoją najczęściej nacjonalizmy oraz błędy (miscalculations). Nacjonalizmy w Azji mają się bardzo dobrze. A potencjał do błędów jest zawsze i wszędzie, nie tylko w Azji, naprawdę duży. Paradoksalnie bowiem, państwa i ich decydenci (opierający się na informacjach własnych wywiadów) wiedzą o swoich rywalach bądź wrogach bardzo niewiele. Nie są w stanie przejrzeć sposobu działania i podejmowania decyzji przez wrogich decydentów. Nie rozumieją motywów, którymi ci decydenci się kierują. Nie posiadają dokładnych informacji o siłach, jakimi dysponuje przeciwnik. Jednocześnie, o czym wspominałem wcześniej, przeceniają własne możliwości (opierając się na zbyt optymistycznych doniesieniach kluczowych przedstawicieli sił zbrojnych oraz służb wywiadowczych).
Tymczasem z wojną nie ma żartów. Bardzo łatwo ją zacząć, a niezmiernie trudno skończyć. Jak pokazały amerykańskie inwazje na Irak i Afganistan, ciężko w ogóle opuścić zaatakowany kraj, gdyż jest to w zasadzie równoznaczne z utratą zdobytych ogromnym kosztem wpływów. Lokalne społeczności są skore do buntu przeciwko najeźdźcom i gotowe na długotrwały opór. Argumenty można mnożyć. Warto dodać, że – jak w każdej operacji wojskowej – dużą rolę odgrywa Pan Murphy, który przykłada rękę do tego, żeby nic nie szło zgodnie z planem.
Pozornie atrakcyjną alternatywę dla tradycyjnej wojny stanowi jej cybernetyczny odpowiednik – cyberwojna. Amerykanie sięgnęli po nią przeciwko Iranowi (program Olympic Games wymierzony w program atomowy) z całkiem niezłym skutkiem, ale w pewnym momencie robak urwał się z uwięzi i został namierzony przez specjalistów na całym świecie (Stuxnet). Każdego dnia hakerzy (niezależni oraz ci zatrudnieni przez korporacje, grupy przestępcze, a także państwa) dokonują tysięcy ataków na rozmaite cele. To może wymknąć się spod kontroli i doprowadzić do wybuchu tradycyjnej wojny. A w Azji, regionie gdzie wydatki na zbrojenia rosną najszybciej na świecie, ewentualnych powodów do bitki nie brakuje.
Jak to może wyglądać?
Od czego potencjalny konflikt może się zacząć? Na przykład od kolejnego ataku terrorystycznego Lashkar e-Taiba na cele w Indiach (jak w Mumbaju w 2008 r.). Wówczas Nowe Dehli powstrzymało się od dokonania odwetu na cele po pakistańskiej stronie granicy. Ale teraz może być inaczej. Tym bardziej, że szefem rządu został właśnie lider nacjonalistycznej partii BJP Narendra Modi. Jeśli Indie odpowiedzą zbyt mocno, do konfliktu mogą włączyć się Chiny, sojusznik Pakistanu. Zagrożone Indie będą szukały wsparcia Japonii, ASEAN czy Australii. A przede wszystkim Stanów Zjednoczonych. Jak zachowa się Rosja, tradycyjny sojusznik Indii? Inny scenariusz opisałem w pierwszych czterech akapitach tego artykułu.
Piotr Wołejko