Jemen to najświeższy przykład prostego, a w zasadzie prostackiego przekazu, który opiera się na wygodnych kliszach (szyici vs. sunnici, Iran vs. Arabia Saudyjska, radykałowie vs. konserwatyści). Dzięki użyciu tych klisz widz/słuchacz/czytelnik otrzymuje jasny przekaz – źli rebelianci (tym razem Huti) obalają dotychczasowy porządek, wzmacniając wpływy nieprzyjaznego Iranu (który, jak wiadomo, jest zły). W odpowiedzi Arabia Saudyjska, główna potęga regionalna, zarazem główny przeciwnik Iranu, a przy okazji bliski sojusznik Zachodu (głównie Stanów Zjednoczonych) powołuje ad hoc koalicję, której celem jest przywrócenie dawnego porządku i pokonanie rebeliantów. Czyż nie jest to pięknie podane konsumentom mediów danie? Niestety, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co przekaz ze słynnego żartu o Radiu Erewań.
Żeby zrozumieć sytuację w Jemenie, a także szerzej – na Bliskim Wschodzie – nie starczyłoby miejsca w encyklopedii Britannica (pamięta ją ktoś jeszcze?). Stąd i ja będę musiał posługiwać się uproszczeniami oraz skrótami myślowymi. Wszystko po to, aby zwięźle przekazać to, co tak naprawdę dzieje się w Jemenie. W niniejszym wpisie przedstawię rys historyczny, pokażę głównych aktorów oraz przedstawię ich interesy. Jeśli zatem preferujecie uproszczony obraz sytuacji, zachęcam do ponownego przeczytania pierwszego akapitu tego wpisu i zamknięcia karty w przeglądarce, gdyż za chwilę obraz ten zostanie, jak utarło się to określać w Internecie, zmasakrowany.
Kim są Huti?
Odpowiedź na to pytanie należy zacząć od postawienia (i odpowiedzi) na inne pytanie – kim są zajdyci? Są to muzułmanie, którzy w podziale na szyitów i sunnitów znajdują się w rozkroku między tymi dwoma odłamami islamu. Technicznie uznaje się ich za odłam szyicki, jednak w praktyce bliżej im do sunnitów niż do dominującej, irańskiej wersji szyizmu. Przede wszystkim zajdyci nie uznają koncepcji ukrytego imama. Opowiadają się za tzw. imamatem, czyli rządami duchownych. Taką formę rządów zajdyci sprawowali nad częścią terytorium dzisiejszego Jemenu od końca IX w. do 1962 r., z krótkimi przerwami. Z racji tego, że zajdycki imamat nie musi opierać się na dziedziczeniu, a prawo do imamatu można zdobyć w drodze zbrojnej, historia zajdyckich rządów nad Jemenem pełna jest „zwrotów akcji”, a przerwy w sprawowaniu władzy nad krajem uznawane są za tymczasowe. Aktualna przerwa trwa już szóstą dekadę, a zaczęła się wraz z powstaniem nowoczesnego państwa jemeńskiego – proklamacją republiki. Wówczas imamat został zlikwidowany, a dotychczasowa elita jemeńskiego społeczeństwa, czyli zajdyci, zostali zepchnięci z piedestału. Niekiedy bywali nawet prześladowani, lecz głównie zwyczajnie lekceważeni. Z rzadka było im lepiej, a działo się tak wówczas, gdy rządzący Jemenem (najpierw północnym – od 1978 r., a później zjednoczonym – od 1990 r. do 2012 r.) Ali Abdullah Saleh potrzebował wsparcia zajdytów w skomplikowanej wewnętrznej układance, jaką stanowi jemeńska polityka. Sam Saleh określił ją mianem tańca na głowach węży i przez dekady po mistrzowsku godził sprzeczne interesy poszczególnych plemion i aktorów wewnętrznych (a później także zewnętrznych), utrzymując się u władzy. Do Saleha, jego podejścia do Hutich oraz aktualnej roli byłego prezydenta jeszcze wrócimy.
Tymczasem możemy już odpowiedzieć na podstawowe pytanie – kim są Huti? Jest to jeden z prominentnych rodów zajdyckich. Liderzy tego rodu potrafili porwać ludzi za sobą dzięki charyzmie i szacunkowi, jakim się cieszyli. Gdy w styczniu 2002 r. w sercu zajdyckiego Jemenu, prowincji Sadah, pojawiły się pierwsze iskry dzisiejszego konfliktu, nikt nie mówił o Iranie, szyitach ani niczym podobnym. Była to jedna z wielu rebelii, które stanowiły codzienność jemeńskiej polityki. Postulaty protestujących można zresztą uznać za uniwersalne: bieda, brak perspektyw, korupcja władzy, a do tego poczucie zagrożenia ze strony coraz agresywniejszych sunnickich radykałów. Do tego należy dodać stricte miejscowy pierwiastek w postaci głębokiego niezadowolenia z faktu, że niegdysiejsi władcy Jemenu zostali sprowadzeni do roli jednych z wielu. Protesty inspirowane przez Hutich były skierowane przeciwko prezydentowi Salehowi, a ten mocno się przeliczył. Jego doświadczenie w tańcu na głowach węży powinno skłonić go do próby podjęcia negocjacji z Husajnem al-Hutim, a w konsekwencji do sypnięcia pieniędzmi w celu załagodzenia sytuacji. Saleh wybrał jednak rozwiązanie siłowe – rozpędzanie demonstracji, aresztowanie protestujących. W 2004 r. opozycja Hutich przerodziła się w rebelię, przeciwko której prezydent Saleh skierował siły zbrojne.
Użycie wojska przeciwko Hutim tylko przysporzyło tym ostatnim zwolenników i popularności, a Saleha przyprawiło o ból głowy. Nawet mimo sukcesu, jakim było zabicie lidera rebelii, stojący za nim ruch nie zniknął. Wręcz przeciwnie – liczni mieszkańcy terenów, które znalazły się na szlaku bojowym armii Saleha, doświadczywszy ich brutalności, przystępowali do szeregów opozycji. Lokalni bojownicy, doskonale poruszający się na znanym im terenie, niejednokrotnie zadawali armii Saleha poważne straty, zabijając bądź biorąc do niewoli dziesiątki żołnierzy, a także niszcząc cenny sprzęt. Za swój błąd z 2004 r. Saleh płacił do końca kadencji, a teraz płaci cały Jemen, gdyż Huti urośli w siłę na tyle, by opanować stolicę kraju, Sanę, a także położony na południu Aden (strategiczny port, dawniej brytyjski przyczółek na drodze do Indii).
Dlaczego Huti obalili następcę Saleha i przejęli władzę w Jemenie?
Odejście prezydenta Saleha w styczniu 2012 r. poprzedziły wyjątkowo burzliwe i krwawe protesty, które stanowiły konsekwencję Arabskiej wiosny. Oddolny bunt przeciwko skorumpowanemu dyktatorowi stojącemu na czele kraju od ponad trzech dekad został wykorzystany przez licznych wrogów Saleha. Jego taniec na głowach węży stawał się bowiem coraz mniej efektywny – grono przeciwników prezydenta rosło, a jego wpływy malały. Coraz częściej podejmował błędne decyzje – gdy trzeba było negocjować, był twardy; gdy powinien być twardy, stawiał na negocjacje. Stara prawda głosi, że nie można każdemu dogodzić, a Saleh zadawał tej zasadzie kłam przez trzydzieści lat. Wreszcie siła jego przeciwników była tak duża, że Saleh musiał ustąpić, a zanim to zrobił o mało nie stracił życia w ataku bombowym w jego własnym pałacu prezydenckim (lipiec 2011 r.). Udając się na leczenie do sojuszniczej Arabii Saudyjskiej Saleh zostawił kraj w rękach Abd Rabbuha Mansura Hadiego, swego wiceprezydenta, a dziś prezydenta Jemenu na uchodźstwie. Powrót Saleha do Jemenu we wrześniu 2011 r. spotkał się z nową falą protestów i przemocy. Saleh znalazł się pod presją zarówno ze strony swoich dotychczasowych sojuszników wewnętrznych, jak też zewnętrznych (kraje Zatoki Perskiej, Stany Zjednoczone), by ustąpić. Taką decyzję Saleh podjął w październiku 2011 r., a formalnie oddał władzę na początku 2012 r. Odejście Saleha i okres przejściowy po jego odejściu miało uregulować porozumienie wypracowane przez kraje Zatoki Perskiej – jego tekst znajdziecie tutaj.
Następcą Saleha został wspomniany wyżej Abd Rabbuh Mansur Hadi, który zapowiedział reformę wewnętrzną i nowy podział sił między głównymi graczami (plemionami). Toczyły się dyskusje nad różnymi formami tego podziału, w tym nad federalizacją kraju. Z przebiegu rozmów i kierunku, w którym one zmierzały, nie byli zadowoleni Huti. Nie tylko zresztą oni. Władza Hadiego była słaba, a obecność byłego prezydenta Saleha na krajowej scenie politycznej dodatkowo ją osłabiała. Huti stawiali Hadiemu kolejne żądania, a wraz z ich niespełnieniem zajmowali kolejne tereny. W końcu dotarli do stolicy, przepędzili Hadiego z pałacu, a później w ogóle z kraju. W tym momencie sprawują mniej lub bardziej efektywną kontrolę nad zachodnią częścią Jemenu, od swojego północnego matecznika (Sadah) aż po Aden. Co interesujące, w walce z Hadim po stronie Hutich stoi Ali Abdullah Saleh i lojalna wobec niego część jemeńskich sił zbrojnych. Czy Saleh wróci do władzy w Jemenie? To temat na oddzielną dyskusję. Tutaj można tylko zaznaczyć taką ewentualność.
Kto z kim walczy w Jemenie?
Jemeńska szachownica może przyprawić o ból głowy, a związki między poszczególnymi graczami nierzadko prowadzą do poważnej konfuzji. Na wstępie należy zaznaczyć, że nadal bardzo silny jest południowojemeński separatyzm. O ile bowiem w północnym Jemenie przez setki lat rządzili zajdyci, o tyle południe kraju znajdowało się od 1839 r. w brytyjskiej sferze interesów, z kolonią w Adenie na czele. Brytyjczycy opuścili Aden dopiero w 1967 r. Proklamowano wówczas powstanie Republiki Ludowej Jemenu Południowego, która w 1970 r. zmieniła nazwę na Ludowo-Demokratyczną Republikę Jemenu. Nieprzypadkowo pachnie to nam komunizmem, gdyż stery władzy dzierżyli lokalni marksiści, którzy cieszyli się wsparciem towarzyszy w Moskwie. Rządy marksistów na południu kraju to nieustanna walka z wielowiekową tradycją, której miejscowa ludność była raczej wierna. Komuniści zapewnili jednak chętnym kobietom chodzenie po plaży w bikini, co zostało niezwłocznie zakazane w 1994 r., gdy sunniccy radykałowie, w tym protoplaści dzisiejszej Al Kaidy Półwyspu Arabskiego, zdobyli Aden pod auspicjami prezydenta Saleha. W ten sposób zamknął on etap unifikacji kraju na warunkach, które dawały mu pełnię władzy. Między 1990 a 1994 teoretycznie musiał bowiem dzielić kompetencje z wiceprezydentem reprezentującym południe kraju. Grabieże i gwałty, które miały miejsce w Adenie w lipcu 1994 r., gdy opór południa został ostatecznie złamany, stanowiły zemstę Saleha za opór, a jednocześnie miały być nauczką, która mieszkańcom Adenu na długo zapadnie w pamięci. Separatyzm na południu nadal jest silny, choć za jednością kraju przemawia fakt, iż teoretycznie nadal urzędujący prezydent Hadi wywodzi się z Adenu.
Al Kaida
Obok separatyzmu w Jemenie mamy do czynienia ze znaczącą obecnością Al Kaidy. Jej korzenie sięgają lat 80. ubiegłego wieku i świętej wojny ze Związkiem Radzieckim, w której brali udział liczni bojownicy wywodzący się z Jemenu. W Afganistanie stali się mudżahedinami, a gdy Sowieci zostali pokonani, część z nich zdecydowała się na powrót do domu. Na początku lat 90. zakładali w Jemenie obozy szkoleniowe, a niektórzy z powrotem wtapiali się w miejscowe struktury plemienne. Nie byli obcy, byli u siebie. Wraz z nimi do Jemenu zawitali też inni arabscy mudżahedini, a kraj stał się bezpieczną przystanią dla weteranów afgańskiej wojny. Jednym z animatorów jemeńskich weteranów Afganistanu był Osama bin Laden (i jego Al Kaida), którego ojciec był Jemeńczykiem (dorobił się później fortuny w branży budowlanej w sąsiedniej Arabii Saudyjskiej). Al Kaida działała w Jemenie z podniesioną głową, nierzadko stanowiąc wsparcie dla prezydenta Saleha (jak w przypadku rozprawy z południem), a czasem działając na własną rękę. Jednym z celów bin Ladena było przecież wyrzucenie ze świętej ziemi niewiernych, a za takich uchodzili (i nadal uchodzą) zajdyci. Znaleźli się oni pod presją Al Kaidy z jednej strony, a Arabii Saudyjskiej z drugiej – Rijad prowadził w Jemenie intensywną kampanię na rzecz konwersji zajdytów na wahhabicką wersję sunnizmu. Między innymi przeciwko temu protestował Husajn al-Huti w 2002 r.
Warto przypomnieć, że Al Kaida w 2000 r. przeprowadziła udany atak na amerykański niszczyciel USS Cole, który wizytował Aden. Zamachowcy podpłynęli do burty niszczyciela na łodzi motorowej i odpalili ładunki wybuchowe. W efekcie zamachu zginęło 17 marynarzy, a blisko 40 zostało rannych. Naprawa niszczyciela pochłonęła miliony dolarów, podczas gdy przygotowanie i egzekucja zamachu kosztowały co najwyżej kilka tysięcy dolarów. Dwa lata później Al Kaida dokonała podobnego ataku na tankowiec Limburg, doprowadzając przy okazji do wycieku 90 tys. baryłek ropy do wód Zatoki Adeńskiej. W 2009 r. jemeńska Al Kaida połączyła siły z saudyjską, tworząc Al Kaidę Półwyspu Arabskiego (AQAP). AQAP był najsilniejszą organizacją dżihadystyczną do chwili, gdy ISIS/Państwo Islamskie zdobyło Mosul w ubiegłym roku, ogłaszając kalifat na kontrolowanym przez siebie terytorium należącym do Syrii oraz Iraku.
Stany Zjednoczone
Jeśli o Al Kaidzie mowa, to należy wspomnieć też o Stanach Zjednoczonych. Kraj ten jest jednym z głównych aktorów w Jemenie od ponad dekady, a wiąże się to z wojną z terroryzmem. Prezydent Saleh, który w 1990 r. poparł iracką inwazję na Kuwejt (co kosztowało go utratę setek milionów dolarów pomocy gospodarczej z Arabii Saudyjskiej i USA, a także usunięcie z Arabii Saudyjskiej około miliona jemeńskich imigrantów zarobkowych, przyczyniając się do pogłębienia kryzysu gospodarczego), w 2003 r. stał już po stronie Ameryki przeciw Saddamowi. Lekcja została odrobiona, a Saleh za swoją lojalność oczekiwał finansowej (i militarnej) gratyfikacji. Nigdy nie otrzymywał tego, czego żądał – a żądał wiele. Saleh był jednak w uprzywilejowanej pozycji, gdyż Stany Zjednoczone nie mogły pozwolić sobie (po Afganistanie i Iraku) na wojnę z Jemenem, w którym terrorystów akurat nie brakowało i do dziś nie brakuje. To w Jemenie Amerykanie doskonalili swoje techniki zwalczania terroryzmu – naloty, ostrzał rakietowy, operacje sił specjalnych. Drony krążyły i krążą nad Jemenem non stop, raz po raz atakując podejrzane cele. A że według Amerykanów podejrzany może być w zasadzie każdy (zgodnie z zasadą MAM – military aged male, czyli mężczyzna w wieku umożliwiającym służbę w armii. Tymczasem z kamery w dronie trudno poznać, czy poruszające się po górach i pustyniach Jemenu figury to mężczyźni, kobiety czy dzieci), takich ataków były setki. Czy ataki te przyniosły spodziewane efekty, a więc czy Al Kaida straciła możliwości działania? Nic z tych rzeczy. Niemniej, wracając do głównego wywodu, Amerykanie potrzebowali Saleha i wspierali go dokąd tylko mogli. Teraz stoją murem za prezydentem na uchodźstwie Hadim, który kontynuuje politykę poprzednika i wypisał Amerykanom czek in blanco na podejmowanie na terytorium Jemenu operacji wymierzonych w terrorystów. Jedną z najgłośniejszych ofiar takich operacji jest Amerykanin jemeńskiego pochodzenia Anwar al-Awlaki, zradykalizowany kleryk, którego śmierć wzbudziła wiele kontrowersji. Czy Stany Zjednoczone mogły zabić swojego obywatela bez uprzedniego postawienia go przed sądem?
Huti
Wiele zostało już o nich napisane wyżej, więc tutaj krótko: zajdyci, ale nie tylko – bo w szeregach Hutich walczą też inni niezadowoleni z obecnej sytuacji w Jemenie. Wsparciem dla Hutich są siły lojalne wobec byłego prezydenta Saleha. Sami Huti od 2002 r., a więc od początku rebelii, nie zmienili swoich głównych postulatów: nie podobają im się wpływy Zachodu (głównie USA), sprzeciwiają się polityce Izraela, są zaprzysięgłymi wrogami Al Kaidy i wszelkich radykalnych sunnickich aktorów (w tym Arabii Saudyjskiej – swoją drogą to kolejny przykład konfliktu, w przypadku którego Rijad działa na rzecz tzw. bad guys, promując swoją wahhabicką wizję sunnizmu). Huti nie są żadnymi wielkimi przyjaciółmi Iranu – nie dzielą z nimi wersji szyizmu, odrzucając kluczowe dla Teheranu elementy wiary. Zabity przez siły Saleha w 2004 r. lider Hutich, Husajn, przebywał przez kilka lat w Iranie, nie dając się skusić Irańczykom, którzy naciskali na jego konwersję na irańską odmianę szyizmu. Z punktu widzenia Hutich sojusz z Iranem to wybór pragmatyczny i zdroworozsądkowy. Po prostu nikt inny nie kwapił się do wsparcia Hutich, co nie stanowi zresztą żadnego zaskoczenia. Dla sunnitów z Rijadu czy Zatoki Huti to innowiercy, a dla Stanów Zjednoczonych (przez lata polityki Saleha) niebezpieczni buntownicy utrudniający Jemenowi (i USA) skupienie się na zagrożeniu ze strony Al Kaidy. To dość ironiczne (a ironii w przypadku relacji między aktorami zaangażowanymi w Jemenie nie brakuje), bo Huti powinni być najbliższymi sojusznikami Ameryki w Jemenie z racji tego, że są największymi wrogami Al Kaidy. Jemeńskie plemiona (sunnickie) mają do Al Kaidy stosunek co najwyżej obojętny, a nierzadko są jej sojusznikami. AQAP zrobił zresztą wiele, żeby wrosnąć w miejscowe społeczności. W przypadku społeczności zajdyckich było to, z powodów religijnych, niemożliwe.
Iran
Tyle czasu i miejsca zajęło nam dojście do tego, co dla mniej cierpliwych wyłożyłem w pierwszym akapicie (w formie pastiszu) niniejszego wpisu. Iran, kraj z gruntu zły. Tak przynajmniej odbierają go polskie media i eksperci oraz politycy występujący w tych mediach. Na Dyplomacji niejednokrotnie odkłamywałem antyirańską propagandę, pokazując że reżim ajatollahów to racjonalny gracz, którego ruchy można zrozumieć i przewidzieć. W tym kontekście należy rozumieć wsparcie Iranu dla Hutich. Teoretycznie jemeńscy Huti to szyici, do tego zaprzysięgli wrogowie Rijadu, Al Kaidy, a na dokładkę i Stanów Zjednoczonych. Trzy w jednym, można powiedzieć, wspominając reklamę szamponu do włosów. Taką sytuację racjonalny gracz wręcz musi wykorzystać. Dla Teheranu sojusz z Hutimi to nic więcej ponad szansę na zamieszanie w szykach Rijadu na jego przedpolu, u jego granic. Irańczykom jest obojętne, kto będzie rządził w Jemenie – najlepiej, aby trwał tam chaos angażujący zasoby, siły, czas i uwagę Arabii Saudyjskiej. Wtedy nie będzie ona mogła skupić się na Syrii czy Iraku, gdzie Rijad finansuje i zbroi rozmaite ugrupowania i milicje, które zwalczają ugrupowania i milicje sponsorowane, zbrojone i szkolone przez Iran. W Syrii i Iraku to Iran znajduje się w defensywie, rozpaczliwie broniąc życzliwych sobie decydentów przed sunnicką rebelią. W Jemenie sytuacja się odwróciła – to Arabia Saudyjska znalazła się w defensywie, a Iran „grzeje temat” jak tylko się da.
Arabia Saudyjska
Lokalny hegemon, najbogatsze i zapewne najbardziej wpływowe państwo arabskie. Ostoja sunnizmu. Kraj paradoksów. Niby bliski sojusznik Zachodu, główny (i stabilny – z wyjątkiem okresów embarga) dostawca ropy naftowej na światowy rynek tego surowca, a zarazem państwo zdominowane przez ekspansywną (eksportową) wersję sunnizmu (wahhabizm), która wyrządziła w świecie już bardzo wiele zła. Świat zachodni, głównie USA, przyłożyły do tego rękę, wysługując się Rijadem (i dżihadem) w Afganistanie w latach 80. ubiegłego wieku, zupełnie nie przewidując konsekwencji rozprzestrzeniania się radykalnej ideologii wahhabickiej. Sojusz wahhabitów z dynastią Saudów to jednak, niestety, podstawa saudyjskiej państwowości, więc chcąc powstrzymać wahhabitów i radykalny sunnizm, należałoby zacząć od zmiany władzy w Rijadzie – co sprowadzałoby się do, że znowu użyję korwinizmu, zaorania Arabii Saudyjskiej, jaką znamy dziś i zbudowania jej na nowo. Brzmi jak abstrakcja, prawda?
Arabia Saudyjska eksportowała wahhabizm do Pakistanu, Bośni czy Kosowa, więc nic dziwnego, że trafiał on również do Jemenu. Wspominali o tym Huti w 2002 r., gdyż to przeciw nim skierowane było ostrze wahhabizmu. Prezydent Saleh był bliskim sojusznikiem, a bardziej dokładnie – klientem Rijadu. Razem z Saudami „zwalczał” Al Kaidę, wspierał amerykańską wojnę z terrorem, a także powstrzymywał rebelię Hutich. Saudowie przekazywali Salehowi pieniądze i broń. Później wspierali Hadiego. Dziś, stojąc przed groźbą utraty wpływu na Jemen, z którym mają długą i trudną do upilnowania granicę, do tego na rzecz heretyków (zajdyci, szyici, Iran – że przypomnę upraszczając), Saudowie zareagowali z wielkim rozmachem. Szybko zorganizowali koalicję swoich sojuszników (klientów) z Zatoki, Maghrebu i Pakistanu (ten kraj ostatecznie kazał się Rijadowi wypchać sianem, co na pewno zostanie mu zapamiętane), nakierowaną na zmuszenie rebeliantów siłą do oddania władzy i przywrócenia ancien regime’u z Hadim na czele. Koalicja pod egidą Arabii Saudyjskiej przeprowadza naloty na Jemen, zabijając dziesiątki rebeliantów i cywilów. Z punktu widzenia militarnego naloty te nie przyniosły zakładanych rezultatów (pytanie, czy naloty kiedykolwiek przyniosły spodziewane rezultaty?), a po wykluczeniu udziału pakistańskich żołnierzy w przywracaniu Hadiego do pałacu prezydenckiego stanęło na tym, że trzeba będzie uzbroić sunnickie milicje (i wojska lojalne wobec Hadiego). Krótko mówiąc, naloty się nie powiodły i konieczne będzie wykorzystanie sił lądowych.
Warto przypomnieć, że swoją wojnę w Jemenie w latach 60. ubiegłego wieku prowadził już Egipt. Jego ówczesny prezydent Gamal Nasser wysłał do Jemenu dziesiątki tysięcy żołnierzy (w szczytowym momencie nawet 70 tys.), spośród których tysiące nie wróciły do domu. Nasser zaangażował się w wojnę domową, która wybuchła po obaleniu zajdyckiego imamatu przez zwolenników republiki w 1962 r. (a w zasadzie wcześniej, bo Egipcjanie wspierali ówczesny zamach stanu i działania republikanów). Przeciwko Egipcjanom stanęli jemeńscy lojaliści (konserwatyści), głównie jemeńskie plemiona wspierane przez Arabię Saudyjską. I tu kolejna ironia – dziś Egipt jest jednym z aktywniejszych graczy po stronie Rijadu w Jemenie, co oczywiście wynika z finansowego wsparcia Rijadu dla Kairu i marszałka (prezydenta) Sisiego. Zyskał on zaufanie Rijadu twardą polityką wymierzoną w Bractwo Muzułmańskie, które Rijad uznaje potencjalnie najgroźniejszego przeciwnika – organizację, która może wzbudzić ferment i doprowadzić do obalenia saudyjskiej monarchii.
Wspominam o wojnie Nassera dlatego, żeby zwrócić uwagę na ewentualność powtórki „z rozrywki”, tym razem w wykonaniu Arabii Saudyjskiej. Prowadzenie wojny lądowej w Jemenie to aberracja. Kraj ten jest większy od Iraku pod względem powierzchni, jego populacja przekracza 24 miliony ludzi, a większość mężczyzn (wliczając w to kilkunastoletnich chłopców) posiada bogate doświadczenie w posługiwaniu się bronią (której w Jemenie jest pod dostatkiem nawet bez irańskich czy saudyjskich dostaw). Ukształtowanie terenu również wybitnie nie sprzyja lądowym ofensywom, w szczególności wykorzystaniu sił konwencjonalnych. Co innego użycie mobilnych, lekko uzbrojonych sił – jak te, które pod flagą Państwa Islamskiego/ISIS zagarnęły ogromne połacie Syrii i Iraku. O ile jednak w Syrii i Iraku bojownicy ISIS napotkali na mierny bądź żaden opór sił, które teoretycznie powinny bronić swojej ziemi, o tyle w Jemenie można być pewnym, że opór będzie bardzo twardy. Niejednokrotnie przekonywał się o tym prezydent Saleh, gdy chciał (bądź musiał, czasem w imieniu USA) przeprowadzić operacje karne przeciwko nieposłusznym, zbuntowanym aktorom bądź wrogom takim jak Al Kaida (AQAP). Straty przy okazji takich operacji były zazwyczaj bardzo poważne, zarówno w ludziach, jak i w sprzęcie. Czy Arabia Saudyjska chce mieć swój Wietnam? ZSRR miał Wietnam w Afganistanie, Iran ma go w Iraku i Syrii, Egipt miał go w Jemenie.
Co z tego wszystkiego wynika?
Stwierdzenie, że w Jemenie panował porządek, który został obalony przez rebelię Hutich byłoby w 100% nieprawdziwe. Sytuacja w Jemenie jest niestabilna od dekad, przynajmniej od 1962 r. i obalenia imamatu w północnej części Jemenu. Gdy współistniały ze sobą dwa państwa jemeńskie, relacje między nimi nie były przyjazne, na co wpływ miały lokalne animozje, jak też geopolityka Zimnej Wojny, w której północ i południe znalazły się po przeciwnych stronach barykady. Po zjednoczeniu Jemenu panował chaos, gdyż liderzy obu zjednoczonych państw próbowali wykroić dla siebie jak najwięcej władzy, a docelowo przejąć ją w całości. W 1994 r. ta sztuka udała się reprezentującemu północ Jemenu prezydentowi Salehowi. Jednak nawet wtedy Jemen był daleki od stabilności – wstrząsały nim lokalne animozje międzyplemienne i religijne, podsycane przez sąsiednią Arabię Saudyjską z jednej, a rosnącą w siłę Al Kaidę z drugiej strony. XXI wiek to już okres wojny z terrorem pod egidą USA. Prezydent Saleh tym razem dokonał właściwego wyboru (przypominam iracką inwazję na Kuwejt w 1990 r.), dzięki czemu mógł liczyć na zastrzyk dolarów i uzbrojenie. Jednocześnie nie mógł pozwolić na pełną, rzeczywistą walkę z Al Kaidą, gdyż miała ona (i nadal ma) silne oparcie w jemeńskich plemionach. Saleh, a teraz Hadi, grał na dwa fronty, lawirując między oczekiwaniami Waszyngtonu a delikatną sytuacją polityczną w swoim kraju.
Chaos jest więc głęboko zakorzeniony w Jemenie i trudno oczekiwać, że saudyjskie naloty uporządkują nawarstwiający się od ponad pół wieku bałagan. Zanim ukonstytuuje się nowy porządek, musi minąć sporo czasu, a także spłynąć dużo krwi. Paradoksalnie, proponowana przez Rijad (i wspierana przez Waszyngton) restauracja prezydenta Hadiego to najgorsze rozwiązanie. Nie załatwia bowiem problemów, które doprowadziły do tego, że Hadi musiał salwować się ucieczką ze swojego kraju. Odsunięcie Hadiego i wybór nowego lidera ma większe szanse powodzenia, jednak im większe będzie zaangażowanie sił zewnętrznych w ten proces, tym mniejsze będą szanse na jego powodzenie. Być może efektem ubocznym nowego rozdania w Jemenie będzie powrót do podziału tego kraju na dwa organizmy państwowe. Bodaj najlepszym rozwiązaniem byłoby umocnienie się władzy Hutich. Przypominam, że są oni wrogiem Al Kaidy i sunnickich radykałów. Gdy tylko przestaną być bombardowani przez saudyjskie samoloty, będą mogli skupić się na swoim największym przeciwniku. W ten sposób zrealizowaliby to, czego Amerykanie nie mogą uczynić od około dekady – poważnie ograniczyliby (a być może wyeliminowali) skalę działalności i wpływów Al Kaidy Półwyspu Arabskiego. Co z tego, że amerykańskie drony nawet teraz zabijają kolejnych bojowników tej organizacji, skoro jest ona w stanie doprowadzić do ucieczki z więzienia setek swoich członków, a następnie przejąć kontrolę nad dużym miastem (a w nim nad portem, lotniskiem i bazami wojskowymi). Swoją drogą, dostrzegam tu element konkurencji między Al Kaidą a ISIS/Państwem Islamskim, które cieszy się aktualnie większą popularnością wśród kandydatów do prowadzenia dżihadu.
Al Kaida cieszy się wsparciem niektórych jemeńskich plemion i zabijanie pojedynczych członków grupy jest zupełnie pozbawione sensu, gdyż nie przybliża USA do osiągnięcia celu. Tutaj Huti mogliby naprawdę poradzić sobie dużo lepiej. I to bez wsparcia z Zachodu, w stosunku do którego przyjmują wrogą (z ich punktu widzenia jak najbardziej uzasadnioną) postawę. Wiadomo jednak, że Arabia Saudyjska nie może pozwolić na taki rozwój zdarzeń i podejmie kolejne działania zmierzające do rozbicia Hutich i ułożenia jemeńskiego porządku zgodnie z własnym interesem.
Dlatego też można się spodziewać dalszego zamieszania, pogłębiania się chaosu, kolejnych ofiar i rozlewu krwi. W obecnej sytuacji bardzo zyskuje Al Kaida, którą zajmują się już w zasadzie tylko Amerykanie (nieefektywnie, o czym wielokrotnie wspominałem powyżej). Powodów do optymizmu zatem brakuje. Przed nami kolejny długotrwały konflikt, rozwiązanie którego wydaje się praktycznie niemożliwe. A trzeba wziąć pod uwagę także czynniki ekonomiczne: Jemen już dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata; złoża ropy gwarantujące dopływ twardej waluty wyczerpują się; dostęp do wody pitnej staje się coraz większym problemem; gospodarka oparta na eksporcie ropy wkrótce się zawali, a nie widać żadnej alternatywy dla „czarnego złota”; rosnąca szybko populacja (ok. 12 milionów w 1990 r., 17 milionów w 2000 i 24 miliony w 2010 r.) nie ma czym się zająć ani z czego utrzymać. Potencjał do starć wewnętrznych, czy nawet wojny domowej jest zatem bardzo duży.
Piotr Wołejko