Dla kogo ISIS (ISIL/Państwo Islamskie) stanowi największe zagrożenie? Dla reżimu w Syrii i rządu w Iraku, odpowie ktoś patrzący na mapę regionu. Niby słusznie, bo to właśnie te dwa państwa utraciły istotne fragmenty swojego terytorium na rzecz nowego-starego (wywodzącego się z irackiej Al-Kaidy) tworu. Zagrożona jest także Turcja, która ma bardzo długą granicę z ISIS i jak na razie stara się nie wykonać żadnego fałszywego ruchu, by nie skupić na sobie uwagi bojowników słynących z obcinania głów swoich przeciwników. Izrael również nie może czuć się bezpieczny, a niektórzy członkowie izraelskiego establishmentu uważają, że po pokonaniu Syrii i Iraku, gniew radykałów dosięgnie właśnie Izraela. Niepokój odczuwa także Arabia Saudyjska, która pod względem polityki wewnętrznej (np. systemu sprawiedliwości, podejścia do innych wyznań) nie różni się zbytnio od ISIS, ale jest – i to od dekad – kluczowym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Duże obawy wobec ISIS mają też Europejczycy i Amerykanie – na tyle duże, że zmontowali koalicję ad hoc, która przy użyciu lotnictwa, sił specjalnych oraz doradców wojskowych, próbuje powstrzymać ofensywę islamistów. Ale największe zagrożenie ze strony ISIS odczuwa Iran.
Iran nie zdążył odebrać dywidendy
Po obaleniu Saddama Husajna w Teheranie, gdyby zezwalała na to religia, na pewno strzelałyby korki od szampana. Główny wróg i przeszkoda w swobodnym dostępie do spacyfikowanego w znacznej mierze Libanu została bowiem pokonana. Iraccy szyici, stanowiący między 60 a 70 procent irackiej populacji, od dawna byli związani z Iranem. A Iran od momentu rewolucji z 1979 r. miał wobec nich polityczne plany. Amerykanie w 2003 r. roznieśli w pył Saddama i jego oparty na sunnitach reżim. Do głosu doszli szyici, a wpływy Iranu znacząco wzrosły. Irańczycy obstawiali różne konie, w tym Muktadę as-Sadra i jego Armię Mahdiego, po Nuriego al-Malikiego i jego partię Dawa. Po prawie dwóch i pół dekadzie mieli w Iraku przyjaciela, nie wroga i korzystali z tego ile wlezie. Ten geopolityczny i ekonomiczny (wymiana handlowa między Iranem a Irakiem dynamicznie wzrasta) prezent sprawili Irańczykom Amerykanie – czyli główny wróg Teheranu, tzw. Wielki Szatan.
Czasy prosperity się jednak skończyły. W 2011 r. Amerykanie wycofali swoich żołnierzy z Iraku, a kraj ten coraz bardziej pogrążał się w chaosie. Szyickie porządki wprowadzane twardą ręką premiera Malikiego alienowały pozostałe grupy religijne i etniczne, a syryjska wojna domowa rozkręcała się z roku na rok. Ni z tego, ni z owego dawna Al-Kaida w Iraku, tym razem pod szyldem Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIS), przejęła znaczące połacie Syrii i Iraku. Znakiem rozpoznawczym bojowników ISIS były (i nadal są) brutalność i brak litości. A także determinacja. Zdemoralizowane i skorumpowane oddziały irackie nie stanowiły dla ISIS żadnej przeszkody. Na podbitych terenach ISIS dokonuje czystek etniczno-religijnych, mordując szyitów, chrześcijan, jazydów, a także niszcząc ich meczety, kościoły, cmentarze. Co więcej, ISIS stanowi najpoważniejsze ugrupowanie zwalczające zaprzyjaźniony z Iranem reżim Baszara al-Assada w Syrii. Pomoc libańskiego Hezbollahu, irańskiego tworu i klienta, nie okazała się game-changerem. Assad co najwyżej z trudem utrzymuje, okrojony przez kilka lat rebelii, stan posiadania, ale nie może przejść do kontrofensywy. Tymczasem Hezbollah i Iran płacą za walkę z ISIS (a w Syrii także z innymi ugrupowaniami) coraz wyższą cenę w ludziach i pieniądzach. Irańskie wsparcie dla rządu w Iraku także nie wystarczyło na nic więcej poza powstrzymaniem odwrotu irackiej armii (oraz oddziałów nieregularnych, które stanęły do walki z ISIS).
Czy będzie irańska interwencja w Iraku?
Dla Iranu ISIS stanowi śmiertelne zagrożenie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Bojownicy ISIS uważają szyitów (a Iran to szyicka teokracja) za najgorszą z możliwych odmianę niewiernych (takfir), którym nie należy się nic innego poza śmiercią. Spadkobiercy Abu Musaba al-Zarqawiego gorliwie wypełniają jego niespisany terrorystyczny testament, mordując szyitów na skalę masową. Gdyby Iran mógł cofnąć czas, na pewno wolałby widzieć w Bagdadzie Saddama Husajna i jego słaby i niegroźny, lecz stabilny reżim. Dziś Teheran stoi przed groźbą rozpadu Iraku i Syrii, a także rosnącej presji na libański Hezbollah – uwikłany w obronę Assada w Syrii. Nagle może się okazać, że dopiero co wzmocniona pozycja Iranu na Bliskim Wschodzie, była niczym innym tylko domkiem z kart, który został zdmuchnięty przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Nie można więc wykluczyć, że Iran będzie coraz mocniej – i w coraz bardziej bezpośredni sposób – angażował się w walkę z ISIS na terytorium Iraku. Z użyciem regularnych sił zbrojnych włącznie. Taka decyzja, w imię ochrony interesów i własnego bezpieczeństwa, nie jest wcale tak nieprawdopodobna, jak się wydaje. Jednocześnie niesie ze sobą wiele ryzyk, spośród których najistotniejszym wydaje się groźba długotrwałej i wyniszczającej walki partyzanckiej. Irańczycy doskonale widzieli to w sąsiednim Afganistanie. Amerykanie mieli z tym do czynienia w Afganistanie, Iraku i Wietnamie. Gdyby Iran bezpośrednio zaangażował się po stronie Bagdadu, iraccy sunnici raczej nie patrzyliby na to z radością. Dla nich Iran (i wspierany przez niego szyicki rząd w Iraku) to poważniejsze zagrożenie niż ISIS ze swoją brutalnością. Dla ISIS bezpośrednie irańskie zaangażowanie byłoby niczym manna z nieba – trudno o lepsze hasło reklamowe dla rekrutowania nowych bojowników, niż walka z najgorszymi spośród niewiernych.
Dotychczas Iran reagował dość powściągliwie (polecam ciekawą analizę w tym zakresie), nie dając się wciągnąć w iracką zawieruchę. Niemniej jednak, irańskie interesy w Iraku (i w całym regionie), a także zagrożenie ze strony ISIS (które odczuwają nawet zwykli Irańczycy, o czym szerzej w linkowanej wyżej analizie), może skłonić Teheran do zwiększenia swego zaangażowania. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Zachód (głównie USA) nie pośle swoich żołnierzy do boju z ISIS, skupiając się na nalotach, akcjach sił specjalnych oraz doradztwie wojskowym i ew. transferach uzbrojenia dla lokalnych sił (armia iracka, siły kurdyjskie, „umiarkowana” syryjska opozycja). Działania te ograniczają postępy ISIS i utrudniają życie islamistom, ale nie wystarczą dla ich pokonania. Jeśli Iran poczuje, że nie ma innego wyjścia niż użycie znaczących (przynajmniej kilka tysięcy żołnierzy) sił na terytorium Iraku, wkroczymy w zupełnie nową erę. Erę, w której Iran może mieć własny Afganistan czy Wietnam, czyli kosztowną i długotrwałą wojnę, którą bardzo trudno wygrać. Iranu na taką wojnę z pewnością nie stać.
Karta się odwróciła
Mając na uwadze powyższe nie można się dziwić temu, że Irańczycy: powoli, ale jednak ustępują w sprawie programu nuklearnego; po cichu, ale jednak współpracują ws. zwalczania ISIS w Iraku z Amerykanami; wysyłają sygnały o gotowości do szczerych rozmów na wszystkie tematy ze swoim arcyprzeciwnikiem w regionie, czyli Arabią Saudyjską. Pokazuje to, że z jednej strony sankcje ekonomiczne, a z drugiej pogarszające się geopolityczne otoczenie, przymusiły Teheran do istotnej zmiany kursu. Gdyby ktoś pięć lat temu powiedział, że w tak krótkiej perspektywie pozycja Iranu tak drastycznie się pogorszy, zostałby uznany za szaleńca. Pięć lat temu Iran był, słusznie zresztą, uznawany za głównego beneficjenta zmian, które nastąpiły na Bliskim Wschodzie. Dziś znajduje się w pełnym odwrocie, a wróg stoi niemal u jego granic.
Piotr Wołejko