Do końca 2013 roku zmieni się rola amerykańskich wojsk w Afganistanie, zapowiedział sekretarz obrony Leon Panetta przed spotkaniem ministrów państw NATO w Lizbonie. Siły USA zaprzestaną prowadzenia działań bojowych, skupiając się na szkoleniu oraz wsparciu Afgańczyków. Utrzymany zostanie termin wycofania wszystkich wojsk zachodnich wraz z końcem 2014 roku. Szef Pentagonu wywołał burzę w Stanach Zjednoczonych, głównie w Partii Republikańskiej, przedstawiając nowe założenia strategii afgańskiej tuż po ujawnieniu kolejnych informacji potwierdzających, iż talibowie mają silne wsparcie Islamabadu, w szczególności pakistańskiego wywiadu wojskowego ISI.
Atak na Panettę i Obamę, który rozpętali republikanie – z Mittem Romneyem i Johnem McCainem na czele – opiera się na argumencie, iż publiczne ogłaszanie informacji o zmianie roli wojsk zachodnich oraz podawanie terminarza wycofania sił dramatycznie osłabia pozycję USA i kontyngentu ISAF, w tym utrudnia negocjacje z talibami. Przeciwnik weźmie Amerykanów i Zachód na przetrzymanie, ma czas.
Pozory mylą
Argument słuszny, co nie oznacza, że prawdziwy. Jak to? Gdzież tu logika? Otóż, argument jest słuszny, jednak opiera się na fałszywych przesłankach. Pozornie wszystko jest z nim ok, ale to tylko fasada. Dlaczego? Po pierwsze, zwycięstwo militarne nad talibami jest praktycznie niemożliwe. Operacja afgańska trwa już 11 rok i końca nie widać. Jak dokręci się talibom śrubę na wschodzie, to odradzają się na południu, a gdy dociśnie się na południu, wzmocnią się na zachodzie kraju. Zawsze mogą też liczyć na bezpieczną przystań na afgańsko-pakistańskim pograniczu oraz wsparcie Pakistanu. Po drugie, negocjacje z talibami to fikcja jakich mało. Nie wierzą w nie sami Amerykanie, chociaż nigdy nie przyznają tego otwarcie.
Pakistan traktuje Afganistan jako zaplecze w ewentualnym konflikcie z Indiami. Gdyby zaistniała potrzeba wycofania się i reorganizacji sił, terytorium Afganistanu zapewnia bufor bezpieczeństwa. Warunkiem skorzystania ze strategicznej głębi są przyjazne Islamabadowi władze w Kabulu. Talibowie wyśmienicie spełniali ten warunek i utrzymywali przyjazne relacje ze swoimi patronami z Pakistanu. Po 11 września Pakistańczycy musieli opowiedzieć się po stronie USA (słynne słowa Busha: kto nie z nami, ten przeciwko nam), jednak nigdy nie zerwali więzów z talibami. Owszem, pakistańska armia walczy z różnej maści radykałami, być może nawet odłamami talibów, utrzymując przy tym ścisłe powiązania z przywódcami i watażkami zbyt cennymi, by sprzedać ich nawet za miliardy dolarów. Pakistan i talibowie doskonale rozumieją, iż Amerykanie kiedyś odejdą, a oni zostaną.
Dla Pakistanu Hamid Karzaj nie jest wiarygodnym partnerem. Islamabad oraz Rawalpindi (gdzie mieści się kwatera główna pakistańskiej armii) podejrzewają Karzaja o sympatie proindyjskie. Obawa przed okrążeniem przez Indie przeważa nad jakimikolwiek innymi kalkulacjami geopolitycznymi. I tutaj płynnie przechodzimy do drugiej fałszywej przesłanki argumentu republikanów i pozostałych zwolenników kontynuowania misji afgańskiej. Karzaj i Amerykanie prowadzą negocjacje z talibami. Zdaniem wielu ekspertów, tylko takie „polityczne” rozwiązanie może doprowadzić do zakończenia trwającej ponad dekadę okupacji Afganistanu. Problem w tym, że z tych negocjacji nie wyniknie trwałe porozumienie.
Spojrzenie w przeszłość pozwala poznać przyszłość
Skąd tak kategoryczne przekonanie? Zawsze można się mylić, warto poczynić takie zastrzeżenie. Natomiast historia uczy, iż porozumienie z miejscowymi rebeliantami, zwalczającymi marionetkowy rząd narzucony przez okupanta, a w szczególności układy w Afganistanie, nie sprawdzają się. W tym miejscu można przypomnieć chociażby o brytyjskiej armii Indusu, o losie której przypomniała w jednym z ostatnich numerów Polityka. Jak słusznie zauważa autor tekstu Tomasz Targański, w Afganistanie „dane słowo nie znaczyło wiele, a występek zdawał się orężem równie skutecznym co muszkiet”. Brytyjski oddział został wybity do nogi, wraz z cywilami, których eskortował, mimo przyrzeczenia przez lidera rebeliantów Akbara Khana o zapewnieniu bezpiecznego przejścia. Podczas gdy jego ludzie nieustannie atakowali Brytyjczyków, Khan tłumaczył ich dowódcy, iż nie kontroluje on wszystkich powstańczych oddziałów. Brzmi znajomo? Od czasu brytyjskiego panowania w Indiach i walk o kontrolę nad Afganistanem niewiele się zmieniło.
Nie można też nie pamiętać o Wietnamie, z którego Amerykanie wycofywali się po zawarciu porozumienia z komunistami z Północy. W zasadzie gdy patrzy się na dzisiejszy Afganistan, można dostrzec wykorzystanie wietnamskiego scenariusza. Długa, kosztowna i wycieńczająca walka, która w żaden sposób nie zbliża Amerykanów do zakończenia konfliktu po ich myśli. W międzyczasie próba lokalizacji wojny (wówczas wietnamizacji, dziś afganizacji – chodzi o to, by miejscowi przejęli ciężar walk na swoje barki, polegając na wsparciu doradczym, technicznym i finansowym ze strony USA) i szukania porozumienia z przeciwnikiem. W przypadku Wietnamu zawarto oficjalne porozumienie na międzynarodowej konferencji w Paryżu, a jego autorzy otrzymali pokojowego Nobla. Wiemy, co wydarzyło się później. Północ zaatakowała Południe i dość łatwo je pokonała, jednocząc Wietnam pod komunistycznymi rządami.
Wyjść z Afganistanu najpóźniej z końcem 2012 roku
Trudno nie odnieść wrażenia, że do podobnego scenariusza zmierza sytuacja w Afganistanie. W ostatecznym rozrachunku po władzę sięgną talibowie lub ich akolici, którym patronować będzie Pakistan. Być może Al-Kaida lub inne organizacje terrorystyczne nie znajdą ponownie przystani w Afganistanie, lecz nowe władze nie powinny znacząco różnić się od tych, które obalili Amerykanie po 11 września 2001 roku. Dlatego jak najbardziej zasadne jest domaganie się szybkiego zakończenia misji afgańskiej i wycofania zachodnich wojsk. Niewiele jest w Afganistanie do ugrania. Czas przestać narażać życie żołnierzy i wydawać mnóstwo pieniędzy na walkę, której nie można wygrać. O przyszłości Afganistanu zdecyduje Pakistan.
Piotr Wołejko