W odpowiedzi na mój artykuł pt. Złudna wiara w potęgę Chin, na publikującym moje teksty Portalu Spraw Zagranicznym pojawiła się polemika. Jej autor Aleksander Kobyłka zatytułował ją w wielce wymowny sposób: Jak nisko upadł Zachód, by liczyć na pomoc Chin? Jest to bardzo dobre pytanie, nad którym warto się zatrzymać.
Mimo swojej wspaniałej cywilizacji i wielkiej populacji Chiny przez wieki były pariasem dla europejskich potęg kolonialnych oraz carskiej Rosji. Po drugiej wojnie światowej Chiny znalazły się we władaniu komunistów, którzy pod wodzą Mao Zedonga próbowali wprowadzić w życie utopijny program społeczno-gospodarczy. Dopiero śmierć Mao umożliwiła odejście od najbardziej szkodliwych pomysłów i rozpoczęcie arcyciekawego eksperymentu, jakim było połączenie sił wolnorynkowych w gospodarce przy jednoczesnym utrzymaniu monopolu władzy w rękach Komunistycznej Partii Chin.
Od reform Deng Xiaopinga minęło prawie 30 lat. Dziś Chiny są gospodarczym olbrzymem, odgrywającym istotną rolę w zglobalizowanym świecie. Chińskie wybrzeże stało się fabryką świata, dającą pracę dziesiątkom milionów obywateli i zapewniającą tanie produkty wszelkiej maści dla zachodnich konsumentów. Tania siła robocza, korzystny kurs walutowy (utrzymywany sztucznie przez władze) oraz pogoń międzynarodowych koncernów za zyskiem (cięcie kosztów i wynikające z tego przenoszenie produkcji) postawiło Chiny w niezwykle korzystnej sytuacji.
Z roku na rok z Pekinu napływały coraz lepsze i jeszcze bardziej imponujące dane gospodarcze. Wzrost Produktu Krajowego Brutto (PKB) utrzymywał się na dwucyfrowym poziomie przez wiele ostatnich lat. Produkcja i eksport także rosły w dwucyfrowym tempie. Wydawało się, że eksportowy boom nie będzie miał końca. Chiny zgromadziły blisko 2 biliony dolarów rezerw walutowych i stały się największym wierzycielem Stanów Zjednoczonych, posiadając pół biliona dolarów w amerykańskich obligacjach.
Wszystko szło dobrze, dopóki nie nastąpił krach finansowy. Dla Chin kłopoty amerykańskich, a potem europejskich banków i instytucji finansowych nie stanowiły większego problemu. Kłopoty pojawiły się, gdy nabywcy chińskich produktów, tzw. chińszczyzny, czy też chińskiej taniochy, zostali zmuszeni do oszczędzania. Amerykanie, którzy dopiero niedawno zostali zdystansowani przez Unię Europejską jako najwięksi odbiorcy chińskiego eksportu, na wielką skalę tracili zatrudnienie i dostęp do kredytów. Wkrótce potem podobny los spotkał wspomnianych wcześniej Europejczyków.
W efekcie Chiny, fabryka świata, stały się niczym motoryzacyjna Wielka Trójka z Detroit czy ulubiona przez ekspertów japońska Toyota – produkujemy za dużo, nasze prognozy są zbyt optymistyczne, czekają nas cięcia w zatrudnieniu i zamykanie zakładów oraz likwidacja linii produkcyjnych. W kończącym się właśnie tygodniu z USA napłynęły zbiorcze dane, wg których 2,6 miliona Amerykanów straciło pracę w 2008 roku. Ciekaw jestem, ilu Chińczyków pożegnało się z zatrudnieniem, a ilu pożegna się z pracą w roku 2009.
Zwiększenie konsumpcji wewnętrznej, o którym wspomniał w swoim tekście Aleksander Kobyłka, stanowi zaledwie kroplę w morzu potrzeb. Zacytuję fragment własnego artykułu: „Chińscy konsumenci nie są w stanie zastąpić Amerykanów i Europejczyków. Nie tylko nie dysponują takimi zasobami pieniężnymi, ale w ich kulturze bardzo istotną rolę odgrywa oszczędzanie.
Czy można się temu dziwić, jeśli państwo nie zapewnia tak podstawowych spraw jak ochrona zdrowia czy ubezpieczenia społeczne? Z edukacją także jest marnie. Lepiej więc posiadać własne rezerwy, które można wykorzystać w trudnych chwilach. Zresztą, wielu Chińczyków nie bardzo ma z czego wydawać, gdyż swoje oszczędności (a spora grupa nawet środki pozyskane z kredytów) zainwestowała na giełdzie. Tymczasem indeksy straciły ponad 3/4 wartości, a papierowe zyski wyparowały, wraz z oszczędnościami dziesiątek milionów obywateli.„
Chiński pakiet stabilizacyjny, w wysokości prawie 600 miliardów dolarów, wcale nie został przyjęty tak entuzjastycznie, jak napisał Aleksander Kobyłka. Co więcej, wbrew temu co napisał, wzrost wydatków na ochronę zdrowia czy edukację jest marginalny. Tymczasem właśnie te dwie dziedziny zasługują na szczególną uwagę i znaczący wzrost wydatków budżetowych. Obecnie jest bowiem tak, że jeśli kogoś nie stać na leczenie, to nie ma szans na uzyskanie opieki medycznej.
Wzrost inwestycji infrastrukturalnych to stary jak świat sposób na spowolnienie gospodarcze. Mówi o tym Barack Obama, mówi o tym Donald Tusk, mówią o tym Chińczycy. Jednak w Chinach od lat na infrastrukturę wydawano dziesiątki miliardów dolarów rocznie, realizując ambitne i nierzadko ogromne projekty. Dopiero co zakończono projekt Pekin 2008, dzięki któremu stolica Chin wzbogaciła się nie tylko o potężne i nowoczesne obiekty sportowe, ale o wiele innych budynków oraz nową linię metra.Szanghaj i Pekin już od lat były wielkimi placami budowy. Czy mogą stać się jeszcze większymi i nie tylko utrzymać zatrudnienie w sektorze budownictwa na dotychczasowym poziomie, ale dodatkowo je zwiększyć? Szczerze wątpię.
Problemy Chin mają podłoże strukturalne i wynikają z obranej ścieżki rozwoju. Postawienie na produkcję na eksport i jednoczesne zaniechanie (albo położenie zbyt małego nacisku) działań mających na celu zwiększenie wewnętrznej konsumpcji oraz pompowanie ogromnych pieniędzy w infrastrukturę sprawiły, że z wzoru dla regionu i świata, ze swoistego piedestału, Chiny zostały zmuszone na powrót do szeregu.
Proponowany i promowany przez Hu Jintao harmonijny rozwój okazał się bowiem fikcją. Różnice pomiędzy uprzemysłowionym wschodem (wybrzeżem), a centrum i zachodem kraju jeszcze bardziej się powiększyły. Rozwarstwienie dochodów również jest o wiele większe niż choćby pięć lat temu. W Chinach ukształtowała się „klasa średnia”, ale nadal setki milionów Chińczyków żyje za przysłowiową miskę ryżu na wsi, bez szans na edukację, opiekę zdrowotną i lepszą przyszłość. Pomijam już kwestię zanieczyszczenia i degradacji środowiska naturalnego. Cena za rozwój niewielkiej części kraju oraz awans społeczny relatywnie niewielkiego odsetka ludności jest ogromna, a jej rozmiarów do końca nie da się dzisiaj określić.
Pisząc uprzednio o tym, że Chiny nie będą supermanem, który uratuje światową gospodarkę, odnosiłem się wyłącznie do tego, co mówili zachodni ekonomiści i komentatorzy. Nigdy i nigdzie nie twierdziłem, że Chińczycy stawiali się w takiej właśnie roli i uważali się za zdolnych do „ratowania” świata. Takie podejście nie leży w naturze Chińczyków. Rację ma polemizujący ze mną publicysta kiedy twierdzi, że władze chińskie wykazywały daleko idące zaniepokojenie kryzysem finansowym. Pekińskie kierownictwo tworzą inteligentni i światli ludzie, zdający sobie sprawę z powagi sytuacji oraz wiedzący, że warunkiem sukcesu Chin (i ich sukcesu) jest kontynuowanie globalnego wzrostu gospodarczego.
W innym wypadku przed decydentami pojawią się poważne i trudne do rozwiązania problemy społeczne, związane chociażby z zapewnieniem miejsc pracy dla kilkunastu milionów obywateli rocznie. Nie mówiąc już o konieczności poradzenia sobie z rosnącym bezrobociem.Protesty społeczne to już codzienność dla komunistycznych aparatczyków (twardo trzymam się tego określenia, choć większość kierownictwa, a zapewne i członków KPCh z ideologią komunistyczną nie ma już wiele wspólnego), a w zeszłym roku w Chinach miało miejsce ponad 80 tysięcy demonstracji, to skala niezadowolenia byłaby wielokrotnie większa.
Przyszłość partii nie leży na prosperującym wschodzie, ale w centrum i na zachodzie, gdzie ludziom nadal żyje się trudno, a zaspokojenie podstawowych potrzeb jest szczytem marzeń i możliwości. Poprawa losu tych właśnie setek milionów obywateli powinna przyświecać władzom Chińskiej Republiki Ludowej. Do tej pory piękne słowa zastępowały czyny.
I tak to trochę wygląda w polemice. Jest wiele pięknych słów oraz sformułowań o tym, co i jak będzie robione. Ile miliardów pójdzie na pomoc dla gospodarki i na co te pieniądze zostaną przeznaczone. Jakie będą tego efekty itd. Zapewne Chin nie będzie musiał nikt ratować, ani Chiny nikogo nie uratują. Pytanie postawione w tytule polemiki zapewne ma choć trochę upokorzyć Zachód. Jednak w zglobalizowanym świecie nie ma niczego złego w tym, że kraj do niedawna uznawany za „trzeci świat” ma się lepiej lub nie gorzej od krajów „rozwiniętych”.
Zapewne ekonomiści i komentatorzy piszący i mówiący o „ratunku z Chin” mocno przesadzili. Jednak oni naprawdę wierzyli w potęgę chińskiego smoka. Tymczasem jest to potęga w dużej mierze fikcyjna, gdyż patrząc jedynie na dane gospodarcze, owi eksperci pominęli czynnik społeczny. A to on jest piętą achillesową Chin.
Piotr Wołejko