Dziś w Waszyngtonie odbył się pogrzeb Zbigniewa Brzezińskiego, jednego z największych strategów geopolitycznych XX w. Brzeziński był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmy’ego Cartera, a przez kolejne dekady po jego radę zwracali się kolejni prezydenci oraz czołowi politycy amerykańscy. Był człowiekiem-instytucją, wielkim przyjacielem Polski i jej adwokatem na korytarzach władzy w Stanach Zjednoczonych.
W większość opinii na temat Brzezińskiego kontrastuje się go z inną wielką postacią globalnej geopolityki – Henrym Kissingerem, który był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, a następnie także sekretarzem stanu u republikańskich prezydentów Nixona i Forda, czyli bezpośrednio przez rządami Cartera, któremu doradzał Brzeziński. O ile Kissinger generalnie cieszy się nie tylko sławą, ale i dobrą opinią – o co zresztą bardzo dbał – to Brzezińskiego trudno było lubić. Gdy Kissinger słynął z tego, że każdemu rozmówcy potrafił, retorycznie, przychylić nieba i sprawić, że poczuł się dopieszczony i – co nie mniej istotne – odniósł wrażenie, iż jest bliskim sojusznikiem/partnerem, to Brzeziński nie bawił się w konwenanse i gdy napotkał głupotę, tępił ją bez wahania ciętymi ripostami. Kissinger to dyplomata, czyli człowiek, który powie rozmówcy „spier****j” w taki sposób, że poczuje on entuzjazm w związku ze zbliżającą się podróżą. Brzezińskiemu szkoda było czasu na dyplomację, gdy omawiany problem domagał się chłodnej analizy.
Kontrast między Brzezińskim a Kissingerem bierze się także z tego, że ten pierwszy przez wielu uznawany jest za przegranego. Człowiek, który przyczynił się do utraty Iranu. Tymczasem Brzeziński optował za twardymi rozwiązaniami, próbą siłowego powstrzymania rewolucji, a następnie za odbiciem przetrzymywanych amerykańskich w teherańskiej ambasadzie obywateli USA. Gdyby ta operacja się udała, wizerunek Brzezińskiego z pewnością byłby o wiele lepszy. Jednakże trudno oceniać stratega przez pryzmat jednej sytuacji, jednego państwa, jednego wydarzenia. Zbig to także podwaliny pod amerykańskie wsparcie dla mudżahedinów w Afganistanie, początek procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie (porozumienie Izraela z Egiptem), czy też – kluczowe dla Polski i państw Europy Środkowej i Wschodniej – wprowadzenie niuansów narodowościowo-państwowych do amerykańskiej myśli strategicznej. Przed Brzezińskim Amerykanie uważali blok sowiecki za monolit, jedną ściśniętą pięść. Tymczasem był to konglomerat narodów, interesów i wrażliwości – co można było wykorzystać. I Zbig wskazał Ameryce jak to zrobić. Andrzej Lubowski nieprzypadkowo zatytułował swoją książkę „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml„. Wreszcie Brzeziński wspierał kontynuację otwarcia USA na Chiny, czyli udoskonalał dzieło Nixona i Kissingera.
W późniejszych latach Zbigniew Brzeziński odegrał istotną rolę wspierając starania Polski o członkostwo w NATO. Przyczynił się do tego, że zakotwiczyliśmy w obozie zachodnim.
Zdanie Brzezińskiego w kluczowych kwestiach geopolitycznych, jak inwazji USA na Irak w 2003 r., czy relacjach z Chinami, niekoniecznie pokrywało się z dominującymi poglądami w Waszyngtonie. Mimo to Brzeziński nie spasował i pozostał wierny swoim analizom oraz twardo bronił swojego zdania. I w większości przypadków miał rację. Nie był oczywiście nieomylny, ale nikt taki nie jest.
Światu, Ameryce i Polsce będzie bardzo brakowało Zbigniewa Brzezińskiego. Jego przenikliwa i chłodna analiza, umiejętności syntezy oraz konkretne rekomendacje były latarnią w coraz bardziej chaotycznej, nieczytelnej i pełnej fałszywych historii przestrzeni publicznej. Zbig walił prosto z mostu nie oczekując aplauzu, ani nie licząc na „lajki” – skupiał się na tym, co istotne, czyli na istocie problemu. Czy mamy godnych następców Wielkiego Stratega? Są bardzo potrzebni.
Piotr Wołejko