„Swobodny przepływ osób, ustanowiony w Traktacie, jest jednym z najbardziej wymiernych osiągnięć i największych sukcesów integracji europejskiej i jedną z podstawowych wartości„, ustalili przywódcy państw członkowskich Unii Europejskiej podczas szczytu Rady Europejskiej w dn. 23-24 czerwca. Jednocześnie uzgodniono, iż w przypadku wystąpienia nadzwyczajnych okoliczności, należy wprowadzić mechanizm, który w krytycznej sytuacji pozwoli poszczególnym państwom wprowadzić kontrole granic wewnętrznych. „W ściśle ograniczonym zakresie i na ściśle ograniczony czas„, jak głosi komunikat Rady po szczycie.
Trudno nie mieć obaw dotyczących przyszłości swobody przepływu osób, gdy zezwala się na wprowadzenie wyłomu w strefie Schengen. Z powodu polityki czysto wewnętrznej – we Francji i Włoszech – wyjmuje się drobną cegiełkę z fundamentalnej dla istoty Unii Europejskiej zasady. Gdy powstaną już procedury opisujące „krytyczne sytuacje” i „nadzwyczajne okoliczności„, wszystko pozostanie w gestii poszczególnych rządów. A te mogą znaleźć się pod presją opinii publicznej lub lokalnych populistów. Co zabawne, demontaż strefy Schengen może rozpocząć się od zaledwie kilkudziesięciu (dwudziestu?) tysięcy tunezyjskich imigrantów. Cóż to jest wobec ponad 500 milionów obywateli zjednoczonej Europy?
Niewłaściwe lekarstwo
Wzięcie się za Schengen pokazuje, że unijni liderzy odsuwają od siebie dyskusję o kluczowym problemie, przed jakim UE stanie już niedługo – stworzeniem polityki migracyjnej. Łatwiej jest pogmerać w traktacie dotyczącym likwidacji kontroli na wewnętrznych granicach, niż rozpocząć i przeprowadzić ogólnoeuropejską debatę na temat migracji. Tymczasem wskaźniki demograficzne Europy jasno pokazują, iż w najbliższych dekadach będzie trzeba otworzyć się na osoby z zewnątrz. Cały czas łudzimy się, że uda się uniknąć debaty na ten temat. Drugim złudzeniem jest przekonanie, iż będziemy mogli sprowadzać do Europy takich imigrantów, jakich będziemy chcieli (czyli głównie dobrze wykształconych, najlepiej z niezbyt liczną rodziną).
Racjonalność takiego podejścia jest niewielka i wkrótce wszyscy obudzimy się z ręką w przysłowiowym nocniku. Dla zwykłego obywatela zadziwiające jest, że Unia Europejska potrafi prowadzić globalną krucjatę przeciwko emisjom dwutlenku węgla, narzucając bardzo ambitne cele redukcyjne swoim członkom, a jednocześnie jak ognia unika dyskusji o polityce migracyjnej. Przy całym szacunku dla europejskich przywódców, sami nie uratujemy świata od rzekomej katastrofy klimatycznej, natomiast bez wspólnego podejścia do migracji będziemy mieli poważne problemy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za klimatyczno-energetyczną paranoją kryją się potężne interesy najbardziej rozwiniętych państw UE, natomiast za migracjami kryją się głównie wydatki z państwowej kasy.
Zawsze można bronić tezy, iż żaden dramat się nie dzieje i strefa Schengen jest niezagrożona, a mechanizm wprowadzania kontroli wewnętrznych w szczególnych sytuacjach to zupełnie zdroworozsądkowa rzecz. Owszem, pozornie wszystko jest w porządku. Nie da się przewidzieć wszystkich przyszłych problemów, więc rozwiązania dotyczące wyjątkowych okoliczności mogą przydać się w przyszłości. Problemem jest to, że podejmowane działania są pozorne i nie stanowią odpowiedzi na wyzwania, przed którymi stoimy.
Rola polskiej prezydencji – musimy bronić naszych interesów
Z racji przejęcia 1 lipca prezydencji w Radzie Unii Europejskiej, to Polsce przypadnie obowiązek negocjowania przyjętej przez Komisję Europejską propozycji z krajami członkowskimi oraz Parlamentem Europejskim. Nieustannie powtarza się, że państwu sprawującemu prezydencję nie wypada prezentować własnego zdania, jednak teza ta brzmi pięknie, acz zupełnie nierealistycznie.
W interesie Polski nie leży zarówno demontaż strefy Schengen, jak i narzucanie wyssanych z palca celów redukcji emisji gazów cieplarnianych (słuszna decyzja Ministra Środowiska, który zablokował przyjęcie Mapy Drogowej wyznaczającej, nieobowiązkowe na razie, cele redukcyjne do roku 2050). Musimy trzeźwo oceniać wszelkie inicjatywy i nie pozwolić na to, aby nasze interesy zostały w jakikolwiek sposób zagrożone. Polska powinna wykorzystać półroczną prezydencję na pokazanie swojej wizji zjednoczonej Europy, pokazać swoje priorytety i nakłaniać inne państwa członkowskie do przyjęcia naszej optyki. Jeśli mielibyśmy zrezygnować całkowicie z obrony naszych interesów, lepiej byłoby zrezygnować z prezydencji. Pozostaje liczyć, iż polski rząd nie dał się przekonać, iż od 1 lipca do 31 grudnia musi wyzbyć się własnych przekonań i reprezentuje abstrakcyjny wspólny interes.
Piotr Wołejko