Rządzący od 1989 roku Isłam Karimow ubiega się o kolejną reelekcję. W 2007 roku wygrał, zdobywając 92 procent oddanych głosów. Teraz także osiągnie sukces i oficjalnie „przyklepie” przedłużenie swojej władzy o kolejną kadencję. Teoretycznie ma trzech kontrkandydatów, ale skoro w Uzbekistanie nie ma żadnej zarejestrowanej partii opozycyjnej, a przeciwnicy prezydenta przebywają na emigracji, a ponad 5 tysięcy w więzieniach, to o czym my w ogóle mówimy. Umieszczenie słowa wybory w cudzysłowie jest jak najbardziej uzasadnione.
Cytowani przez Reutersa działacze na rzecz praw człowieka apelują, aby nie uznawać wyników „wyborów”. Słowa te skierowane są oczywiście do Zachodu, który – zdaniem aktywistów – nie powinien legitymizować władztwa Karimowa. Prezydent, który od wielu miesięcy rządzi bez mandatu po zakończeniu kadencji (konstytucja natomiast wymaga, aby wybory przeprowadzić w grudniu) zapewnia, a wraz z nim szef komisji wyborczej, że nadrzędnym celem jest „przejrzystość i transparentność” elekcji.
Nawet niewielka misja obserwatorów z państw WNP skrytykowała w tym miesiącu proces wyborczy z powodu ograniczania możliwości prowadzenia kampanii przez opozycję. Tym bardziej, że większość społeczeństwa wybory nie bardzo obchodzą. „Życie jest ciężkie. Pieniądze są w Taszkiencie [stolicy], ale na wieś jest w strasznym stanie (…) Oczywiście, chcemy poprawy sytuacji. Jednak czy z Karimowem? Nie wiem.” – powiedział Reutersowi, zastrzegając swą anonimowość, Uzbek. Szanse na poprawę są jednak marne, a zapowiedzi Karimowa o większej demokracji po jego wyborze należy włożyć między bajki.
Piotr Wołejko