Marek Magierowski napisał wczoraj w “Rzepie”, że zazdrości Irlandczykom, którzy dziś decydowali o przyjęciu bądź odrzuceniu Traktatu Reformującego UE, zwanego także „lizbońskim”. W chwili, gdy piszę te słowa, wiadomo tylko tyle, że frekwencja w referendum wyniosła ok. 40 procent. Liczenie głosów rozpocznie się dziś (piątek) rano. Wielokrotnie przypominano nam historię traktatu z Nicei, który Irlandczycy odrzucili przy pierwszej sposobności, a który ostatecznie przyjęli, gdy wymuszono na nich ponowne przeprowadzenie referendum.
Wicenaczelny „Rz” słusznie zauważa, że mieszkańcy Zielonej Wyspy mają pełne prawo decydować o traktacie. Głosy mówiące o tym, że 3 miliony decydują o losie 490 milionów można uznać za hipokryzję. Unia jest dla obywateli, a politycy europejscy mają gęby pełne frazesów o demokracji obywatelskiej oraz przybliżaniu unii do obywateli. Niestety, ale po klęsce eurokonstytucji w referendach we Francji i w Holandii, europejscy przywódcy przestraszyli się własnych obywateli. –„Nie dorośli do Europy”, to bardzo częsty komentarz podsumowujący postawę coraz bardziej eurosceptycznych Europejczyków.
Kiedy patrzę na demokrację amerykańską, zwłaszcza w roku prawyborów i wyborów prezydenckich, widzę kwitnącą demokrację z szalenie zaangażowanymi obywatelami. Mieszkańcy nawet najmniejszych miasteczek i wsi w mało istotnych stanach czują, że mogą decydować o losach swojego kraju w takim samym stopniu, jak zamożni obywatele z Nowego Jorku czy Kalifornii. Prawybory to odzwierciedlenie prawdziwej demokracji. Słusznie pisze Magierowski, że dla przywódców europejskich (Merkel, Sarkozy, Barroso) „coraz większe znaczenie ma kratos, podczas gdy demos staje się powoli mało istotnym przedrostkiem”. Ważna jest władza, a lud powinien się podporządkować.
Strach przed obywatelami przybiera rozmiary paranoicznej fobii, czegoś na kształt przestrachu przed hołotą. Tymczasem, to nie wyborcy europejscy, ale przywódcy nie dorośli do Europy. Ich rolą jest przekonywanie o korzyściach istnienia unii. Ich rolą jest kształtowanie wspólnoty w taki sposób, aby naprawdę była bliska obywatelom. Jest to zadanie bardzo ciężkie – 27 narodów musi uzgadniać ogrom spraw. Wymaga to często heroicznego wysiłku, ale – na pocieszenie – warto pamiętać, że w USA o wyborze prezydenta decyduje ponad 40 stanów. Różnice między nimi są nawet większe niż pomiędzy poszczególnymi państwami unijnymi.
Deficyt przywództwa, przejawiający się w braku odwagi i charyzmy u polityków, a nie „niedojrzali” obywatele są winni kryzysu, w jakim tkwi od początku tego tysiąclecia Unia Europejska. Wspólnota z globalnymi ambicjami i możliwościami skupia się już prawie dekadę wyłącznie na swoich sprawach wewnętrznych, mało zrozumiałych dla większości obywateli. Należy pamiętać, że przyjęcie Traktatu Reformującego niewiele w tej materii zmieni. Najbliższe miesiące pochłonie bowiem walka o nowopowstałe stanowiska. Jeśli natomiast traktat „padnie”, powróci rozpaczliwa i histeryczna retoryka o „unii niezdolnej do działania” czy „sparaliżowanej unii”.
W jednym tylko, powracając na zakończenie do komentarza redakcyjnego w „Rzeczpospolitej”, Magierowski się myli, argumentując, że historyczne doświadczenia korelują niejako z prawem do głosu obecnie. Gdyby na tej podstawie określać prawo do głosu i próbować je jakoś wartościować (bo przecież każdy naród cierpiał, miał chwile chwały), nie doszlibyśmy zbyt daleko. Historia historią, a rzeczywistość jest taka, że demokracja polega na tym, że politycy robią to, czego chcą obywatele. Tylko dzięki temu w listopadowych wyborach prezydenckich w USA zetrą się kandydaci, na których mało kto stawiał jeszcze pół roku temu. Tylko dzięki prawdziwemu zwróceniu się do obywateli UE może odwrócić narastający trend zmęczenia unią i eurosceptycyzmu. Niestety, ale przywódcy europejscy serwują nam coś zupełnie odwrotnego. Efekt będzie więc, także, odwrotny od (przez nich) zamierzonego.
Piotr Wołejko