Osiem lat braku polityki wobec Ameryki Łacińskiej to szmat czasu. Tym bardziej, jeśli takiego zaniedbania dopuszczają się Stany Zjednoczone, dla których tzw. zachodnia hemisfera stanowi, jak to się obecnie modnie określa, sferę uprzywilejowanych interesów.
Niedługo po swoim powstaniu Stany Zjednoczone przyjęły założenie, które zdefiniowało ich politykę zagraniczną na wiele dekad. Zachodnia hemisfera, według prezydenta Monroe oraz jego sekretarza stanu Johna Quincy’ego Adamsa powinna być wolna od wpływów obcych mocarstw. Europejskie potęgi nie zwróciły większej uwagi na słowa amerykańskiego prezydenta. Na początku XIX w. Ameryka nie była zdolna do egzekwowania swoich wpływów, a i wpływy te były wątpliwej jakości. Kraj dopiero rósł w siłę i mógł zacząć realizować doktrynę Monroe pod koniec dziewiętnastego stulecia. Z drugiej strony, imperia Starego Kontynentu były zajęte innymi sprawami oraz obszarami globu. Warto nadmienić, że Wielka Brytania proponowała Amerykanom wydanie wspólnej odezwy bardzo zbliżonej do założeń doktryny Monroe, jednak propozycja została kategorycznie odrzucona. Stany Zjednoczone nie chciały wiązać się ze „starymi potęgami”, w dodatku wątpiły w szczerość intencji Londynu.
Doktrynę Monroe uzupełnia tzw. Manifest Przeznaczenia. Określenie ukute przez dziennikarza Johna L. O’Sullivana zrobiło wielką karierę i posłużyło jako nazwa polityki podboju, zasiedlania i rozwoju północnej części kontynentu amerykańskiego. Pod banderą manifestu przeznaczenia Stany Zjednoczone parły ku Pacyfikowi, zajęły Oregon, anektowały Texas i pozbawiły Meksyk znacznej części terytorium. Prywatna wojna pana Polka (ówczesnego prezydenta; określenie autorstwa jego krytyków) ukształtowała południową granicę USA.
Kontynuacja polityki duetu Monroe-Quincy Adams, w zasadzie jej apoteoza, przypadają na rządy prezydenta Theodora Roosevelta. Rozwinął on koncepcję sprzed ośmiu dekad i w 1904 roku stwierdził, że Stany Zjednoczone będą zmuszone interweniować w przypadkach „chronicznego nagannego postępowania bądź impotencji [miejscowych władz – przyp. PW], które prowadzi do ogólnego rozluźnienia więzi cywilizowanego społeczeństwa„.
Jednocześnie, Roosevelt wskazywał na możliwość zaprzestania wykorzystywania specjalnych praw wynikających z doktryny Monroe, „jeśli wszystkie republiki na południe od nas będą się jedynie rozwijać (…) zniknie potrzeba realizowania doktryny, gdyż stabilna i rozwijająca się republika amerykańska nie życzy sobie widzieć jakiejkolwiek wielkiej nie-amerykańskiej potęgi wojskowej zdobywającej terytorium w jej sąsiedztwie„.
Słowa „Teddy’ego” były może wizjonerskie, ale nie przełożyły się na rzeczywistość. Stany Zjednoczone rozpoczęły projektowanie siły oraz ochronę własnych interesów przeprowadzając liczne inwazje w krajach Karaibów oraz Ameryki Środkowej. Zmiana nastąpiła wraz z przejęciem władzy przez innego Roosevelta, Franklina. Choć należy zauważyć, że zręby nowej polityki dotyczącej interwencji powstały jeszcze za rządów Herberta Hoovera. Architektem polityki dobrosąsiedzkiej FDR był sekretarz stanu Cordell Hull, piastujący swój urząd przez 11 lat – najdłużej w historii USA.
Polityka dobrosąsiedzka zakładała rezygnację z interwencjonizmu i mieszania się w sprawy wewnętrzne państw regionu. Wykorzystanie sił zbrojnych do obrony amerykańskich interesów stało się rzadkością. Jeśli chodzi o inne środki wpływania na państwa Ameryki Łacińskiej, nie było już tak różowo. Doktryna Trumana szybko pogrzebała szanse na politykę w stylu chińskim, tj. powstrzymywania się od ingerencji w sprawy wewnętrzne państw trzecich.
I właśnie do Chin zmierzamy. Osiem lat ignorowania Ameryki Łacińskiej za administracji Georga Busha juniora okazało się wystarczająco długim okresem, aby w zachodniej hemisferze pojawił się nowy gracz. Można zastanawiać się, czy gdyby nie było 11 września, wojny z terrorem i ataku na Irak, sprawy potoczyłyby się inaczej i Ameryka przedstawiłaby strategię postępowania z państwami w „swojej strefie wpływów”. Historia kontrfaktyczna to jednak nie moja domena. Fakty są takie, że kraje położone na południe od USA były przez Waszyngton ignorowane.
Tymczasem, kilka czynników, które wystąpiły jednocześnie sprawiło, że na „amerykańskim podwórzu” pojawił się chiński smok. Początek obecnego tysiąclecia to okres dynamicznego wzrostu gospodarczego (jakie były jego podstawy w niektórych państwach, widzimy dziś aż zbyt dobrze) całego świata, a potężnych Chin w szczególności. Błyskawicznie rosnąca produkcja przemysłowa na eksport oraz inwestycje infrastrukturalne w kraju sprawiały, że rósł głód surowców w Państwie Środka. Z drugiej strony, w skarbcu pekińskim akumulowały się miliardy dolarów gotówki, którą należało zagospodarować.
Pierwszym celem Chin stała się Afryka – bogata w surowce, ale potwornie biedna i zacofana. Co więcej, uprzedzona do „białych” za czasy kolonializmu oraz zniechęcona stawianymi przez Zachód warunkami udzielania wsparcia finansowego. Chiny nie pytały o prawa człowieka ani nie domagały się demokratyzacji czy dobrego zarządzania. Pekin chciał surowców i nie wtrącał się w politykę wewnętrzną, płacił gotówką i często dorzucał „gratisowo” inwestycje pokroju autostrad, elektrowni itp.
W mniejszym stopniu Chiny zainteresowały się także Ameryką Łacińską, a bardziej jej surowcami. Obecnie chińskie firmy są zaangażowane m.in. w Peru, Ekwadorze i Wenezueli, wspierają także brazylijskie plany wydobywania położonej kilka kilometrów pod powierzchnią oceanu ropy naftowej. Dziesiątki miliardów dolarów inwestycji i pożyczek, choć większość na razie jeszcze w sferze obietnic i planów. Wykorzystując swoje zasoby finansowe i niewątpliwy atut trzymania rąk z daleka od polityki wewnętrznej, chiński smok powoli zadomawia się w Ameryce Południowej. Pomaga w tym, choć to bardziej kwestia przeszłości, „najgorszych lat Busha”, antyamerykańskie nastawienie większej części miejscowych elit.
Pożywka, na której i Rosja pragnie zbijać kapitał, przysłużyła się także Chinom. Niektórzy, jak Hugo Chavez z Wenezueli, tak bardzo pragną pokazać Amerykanom środkowy palec, że planują przekierować część dotychczasowego wydobycia ropy do Chin, najpewniej kosztem USA. Jawny antyamerykanizm, co zauważa The Economist, jest Pekinowi bardzo nie na rękę. Chiny formują właśnie silniejsze więzy z Waszyngtonem w sferze ekonomii. Jednak nawet i bez tzw. G-2, Chiny są dalekie od „podpadania” Ameryce. Wybór między surowcami a gniewem Wuja Sama jest trudny, a Chińczycy zrobią wiele, aby nie dać się przed nim postawić.
Współpraca chińsko-południowoamerykańska rozwija się w najlepsze i, na razie, obie strony na niej korzystają. Co prawda zagrożone są miejsca w produkcji, w sektorach, gdzie z chińskimi robotnikami trudno wygrać konkurencję, ale z powodu większego otwarcia nie nastąpiło żadne załamanie. Wręcz przeciwnie. Problemem dla Ameryki Łacińskiej może być uzależnienie od wydobycia i eksportu surowców, które niejako implikuje chiński głód tychże. Jest to jednak kwestia wewnętrzna i to rządy zdecydują, czy chcą iść łatwą ścieżką inkasowania gotówki za bogactwa ziemi i dna morskiego, czy wykorzystają daną szansę na modernizację kraju i stworzenie nowoczesnej, wielogałęziowej gospodarki narodowej.
Nauka dla Waszyngtonu, a także innych regionalnych potęg jest taka, że nie należy ignorować najbliższych sąsiadów, bo inni tylko czekają, aby okazję poszerzenia własnej sfery wpływów wykorzystać. Jest to zupełnie naturalne i zrozumiałe, choć nie zawsze musi się podobać. Czy rosnące zaangażowanie ekonomiczne Chin w Ameryce Łacińskiej stanowi zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych w zachodniej hemisferze? Odpowiedź na to pytanie zależy od filozofii wyznawanej przez każdego czytelnika.
Moim zdaniem, zagrożenie jest żadne bądź bardzo niewielkie. Chiny słowem i czynem potwierdzają, że nie mają aktualnie wrogich zamiarów względem kogokolwiek. Nie utrzymują systemu baz wojskowych w krajach trzecich, nie tworzą ani nie dołączają do sojuszy (formalnych, nieformalnych, hybrydalnych – wszystko jedno) wymierzonych w jakiekolwiek państwo. Co więcej, nie posiadają militarnej siły, aby realizować ofensywne interesy poza bliskim sąsiedztwem, w szczególności w zachodniej hemisferze. Dużo wody upłynie w Żółtej Rzece zanim – mimo ogromnych inwestycji – chińskie siły zbrojne osiągną gotowość projekcji siły na inne kontynenty.
W dłuższej perspektywie konfrontacji amerykańsko-chińskiej nie da się wykluczyć. Pisałem szerzej na ten temat w czerwcu br. Obecnie Chiny pragną się bogacić, a ich apetyt na surowce może pomóc Ameryce Łacińskiej wydobyć się z biedy. Wszystko zależy jednak bardziej od umiejętności wykorzystania gotówki przez lokalnych polityków, niż od szerokości jej strumienia, płynącego z Pekinu. Przykład Nigerii doskonale pokazuje, jak można zmarnować gigantyczną szansę, jaką daje posiadanie dużych złóż surowców naturalnych.
Chiny wykorzystały naturalną niszę, podobnie robią to w Afryce czy Azji Centralnej. Amerykanie przespali dekadę i, choć nadal w uprzywilejowanej pozycji, spoglądają biernie na postępy chińskiego smoka. Czy Barack Obama odwróci niekorzystny dla Stanów Zjednoczonych trend spadku wpływów Ameryki w „sferze uprzywilejowanych interesów”, czy też Chinom uda się rozpocząć jej demontaż, podobnie jak czynią w przypadku rosyjskiego odpowiednika?
Piotr Wołejko