Turcja stoi na rozdrożu – kwestia oczywista, gdyż geograficznie znajduje się po części w Europie, a po części w Azji. Stoi jednak na rozdrożu nie z powodu swojego położenia na mapie, ale z powodu kilku problemów, których nie może rozwiązać. Pierwszy i najważniejszy to brak rozliczenia z własną historią, niechęć do wzięcia odpowiedzialności za pierwsze ludobójstwo XX wieku – mord Ormian, który miał miejsce w latach 1915-17. Druga kwestia dotyczy laickości państwa, bronionej przez armię i świeckie elity, a rzekomo zagrożoną przez islamistyczny rząd premiera Erdogana i prezydenta Abdullaha Gula. Trzecia wreszcie sprawa w dużej mierze nie zależy od samej Turcji – chodzi oczywiście o akcesję do Unii Europejskiej.
Te trzy sprawy schodzą się w jedną, gdy sprowadzamy dyskusję na poziom geopolityki. Trzy kwestie wskazane w pierwszym akapicie dotyczą bowiem najważniejszego problemu – czy Turcja ma być w bloku Zachodnim, czy też poza nim. Sprawa absolutnie kluczowa i fundamentalna zarówno dla Republiki Tureckiej, jak i dla szeroko rozumianego Zachodu.
Republika Turecka powstała na gruzach dawnego Imperium Ottomańskiego, które de facto było państwem religijnym – kalifatem. Zniesienie kalifatu, ścisła separacja religii od państwa oraz reformy (zwłaszcza społeczne) na modłę zachodnią były podwalinami współczesnej Turcji, kraju stworzonego przez Mustafę Kemala Paszę, zwanego Ataturkiem – czyli ojcem wszystkich Turków. Wybór Ataturka był oczywisty, Turcja miała stać się nowoczesnym państwem na zachodni wzór. Na straży idei wielkiego przywódcy i jego doktryny, kemalizmu, po dziś dzień stoi ultraświecka armia. Wszelkie przejawy politycznego islamu są tępione i tłumione w zarodku, a rządy zagrażające laickości państwa obalane przez wojskowych.
Wybór Turcji, jaką podążać drogą, był jasny. Wejście do NATO w 1952 roku oraz umowa stowarzyszeniowa z Wspólnotami Europejskimi w 1963 roku przywiązały Republikę na trwałe do bloku Zachodniego. Przyczyniła się do tego w dużej mierze zimna wojna i konieczność opowiedzenia się po jednej ze stron, a także świeża pamięć rosyjskich i sowieckich zakusów na odebranie Turcji kontroli nad cieśninami czarnomorskimi. Niezależnie od barw politycznych rządu, Turcja była krajem prozachodnim. Kilka lat temu udało się osiągnąć wielki sukces w postaci rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych do Unii Europejskiej. Wydawało się, że scementowanie sojuszu turecko-zachodniego jest bliskie.
Realia okazały się jednak inne, a Ankara znajduje się coraz dalej swoich zachodnich partnerów i sojuszników. Wielu przywódców państw unijnych otwarcie sprzeciwia się akcesji Turcji do unii, osłabł też entuzjazm w społeczeństwie dotyczący tej kwestii. Promujący akcesję rząd umiarkowanych islamistów premiera Erdogana wzbudza niechęć armii, co przekłada się na niechęć świeckich elit do współpracy z Brukselą. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której świecka część społeczeństwa gotowa jest odrzucić integrację z unią dlatego, że promuje ją rząd Recepa Erdogana. De facto to „islamiści” prą ku integracji. Piszę w cudzysłowie, gdyż AKP wyzbyło się, raczej ostatecznie, swojej przeszłości związanej z politycznym islamem i jest tylko odmalowywana przez swoich przeciwników jako partia religijna.
Nie świeckość państwa może jednak zdecydować o przyszłości Turcji, a skrzętnie skrywana przez Turków historia z lat I wojny światowej. Masakra Ormian, zlecona przez ówczesny turecki rząd, to wstydliwa karta w historii Turcji, do której naród turecki, ani państwo nie są w stanie się przyznać. I choć dokumentacja historyczna oraz wszelkie fakty świadczą przeciw Turkom, pozostają oni nieugięci w postawie negowania ludobójstwa Ormian. Śmierć ok. 1,5 miliona z ponad 2 milionów Ormian mieszkających wówczas na terytorium tureckim urosła do rangi problemu geopolitycznego, który może wstrząsnąć geometrią regionu.
Problem coraz bardziej realny, co pokazała reakcja – w postaci odwołania ambasadora z Waszyngtonu – na zamiar Kongresu uchwalenia symbolicznej rezolucji potępiającej zbrodnię, jaką była masakra Ormian. W furiackiej odpowiedzi ze strony Turcji jednakowo brzmiały słowa zarówno szefa sztabu armii tureckiej, jak i członków rządu – choć reprezentują oni skrajnie różne poglądy. Warto przypomnieć, że Armenia domaga się, aby Unia Europejska przyjęła Turcję w swoje szeregi tylko wtedy, gdy przyzna się ona do ludobójstwa na Ormianach. Skoro więc nic nie znacząca, de iure, rezolucja wywołała taką reakcję, łatwo wyobrazić sobie odpowiedź Turcji na proponowany przez Erewań warunek. Tym bardziej, że Ankara jest przekonana, że Zachód nie może sobie pozwolić na utratę Turcji – kluczowego sojusznika w niebezpiecznym regionie świata. Wiara ta czyni jednak więcej szkód samej Turcji, niż Zachodowi.
Utrata Turcji byłaby dla NATO i UE bolesna, zwłaszcza w obliczu problemów energetycznych – Turcja jest naturalnym krajem tranzytowym dla surowców płynących z nad Morza Kaspisjkiego i Azji Centralnej. Turcja posiada również drugą co do wielkości, po Amerykanach, armię w Sojuszu Północnoatlantyckim. Jest uznanym i przewidywalnym od dekad partnerem.
Jednak od pewnego czasu coraz więcej interesów Turcji i Zachodu jest sprzecznych. Pomijając sprawy historyczne, głównym problemem jest iracki Kurdystan i rosnący w siłę partyzanci z PKK. Kilka dni temu parlament turecki niemalże jednogłośnie udzielił armii zezwolenia na wkroczenie na teren Iraku i zrobienie porządku z rebeliantami – winnymi śmierci kilkudziesięciu żołnierzy i cywilów w ostatnich kilkunastu tygodniach. Inwazja turecka jest bardzo nie na rękę Amerykanom, dla których Kurdystan iracki to jedyna spokojna część kraju i symbol sukcesu finansowanej przez Waszyngton odbudowy.
Turcja i Zachód muszą odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Bez dwóch zdań Ankara powinna uznać masakrę Ormian i nie kompromitować się próbami zaprzeczania oczywistym faktom. Rozliczenie z historią wyjdzie na dobre samym Turkom i ich państwu – nie można budować zdrowego organizmu na przekłamaniach i półprawdach. Każdy kraj poza jasnymi kartami w podręcznikach historii ma także te ciemne i choć jest to trudne, należy mówić o nich w sposób otwarty.
Po drugie, w interesie Unii Europejskiej jest jasne opowiedzenie się za lub przeciw integracji Turcji z unią. Obecny stan prowadzenia negocjacji, zawieszania niektórych rozdziałów i mrugania okiem nie przyniesie nic dobrego. Może tylko spowodować ogromne rozczarowanie w przyszłości – im dłuższe zwodzenie, tym większe rozczarowanie i tym poważniejsze jego skutki.
Ameryka natomiast musi zrozumieć i przyjąć do wiadomości fakt, iż Turcja może mieć czasem sprzeczne z amerykańskimi interesy. Skoro Amerykanie nie są w stanie satysfakcjonująco odpowiedzieć na potrzeby tureckie w irackim Kurdystanie, powinno pomóc Turkom w rozwiązaniu problemu PKK. Byłoby nierozsądnym utracić Turcję z powodu kilku tysięcy rebeliantów.
I na koniec czwarta kwestia, o której mało tu pisałem, gdyż jest ona zbyt obszerna – problem kurdyjski. Turcji bardzo dobrze by zrobiło zaprzestanie dyskryminowania kilkunastu milionów własnych obywateli i zrównanie ich praw z resztą społeczeństwa. Chciał tego dokonać premier Erdogan kilka lat temu, ale uniemożliwiła mu to armia. Teraz wojskowi są osłabieni i warto spróbować ponownie rozwiązać problem kurdyjski na gruncie wewnętrznym. Tym bardziej, że zdecydowana większość Kurdów tureckich nie chce własnego państwa, ale równouprawienia w ramach Republiki Tureckiej. Wyjątkowo nierozsądnie jest stwarzać sobie problemy, które później trzeba rozwiązywać. Oczywiście PKK działałoby dalej nawet po zrównaniu praw, ale grunt na taką działalność byłby dużo mniej podatny.
Turcja stoi więc na rozdrożu i w dużej mierze tylko od niej samej zależy, w którym kierunku podąży. Wszystko to będzie zależało jednak od rozwiązania kwestii wewnętrznych, które mają przełożenie na politykę zagraniczną. W chwili obecnej jestem niestety sceptyczny i nie wierzę, że Turcja będzie w stanie poradzić sobie ze sobą samą. Chyba jest na to za wcześnie.
Piotr Wołejko