Do przetaczającej się przez media dyskusji o stanowiskach we wspólnocie warto dodać aspekty, które – głównie z przyczyn historycznych – nie pojawiają się w naszych mediach. Pierwszy aspekt, patrząc na pierwsze potyczki nowego – w roli przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera – a całkiem starego jeśli chodzi o uczestnictwo w strukturach wspólnoty byłego premiera Luksemburga, to możliwość doznania swoistego deja vu. Łatwo możemy się poczuć jak w połowie lat 90., a konkretnie w okresie powoływania Komisji Europejskiej pod przewodnictwem Jacquesa Santera, który piastował stanowisko przewodniczącego Komisji w latach 1995–99. Nie wynika ono tylko z faktu pochodził on również z Luksemburga, lecz także z bardzo podobnych okoliczności powołania KE. Posługując się terminologią mundialową, możemy obserwować wiele tzw. „stałych fragmentów gry” procesu kształtowania się Komisji. Żeby było śmieszniej, niektóre z elektryzujących media wypowiedzi głównych decydentów europejskich mogłyby być zastąpione przez te wygłaszane przez nieraz odległych poprzedników współczesnych nam polityków.
Komisyjna kuchnia
To co obserwujemy jest właśnie ewidentną powtórką kolejnych rozgrywek przy tworzeniu kolejnych Komisji Europejskich. Nie należy upatrywać tutaj jakiejś szczególnej teorii spiskowej, a jedynie pewnych niezmiennych cech konstrukcji europejskiej, która opiera się na porozumieniu pomiędzy państwami członkowskimi. Zazwyczaj kontrowersje dotyczą zakresu kompetencji Unii – wewnętrznych i zewnętrznych. Decydenci wspólnoty osiągają porozumienie zazwyczaj w zaciszu gabinetów, co nie przeszkadza w dość hałaśliwym prezentowaniu swoich stanowisk – głownie na potrzeby wewnętrzne. Dopiero po ustaleniu „programu działania Komisji” następuje faza szukania odpowiedniego kandydata do jego realizacji. Warto zwrócić uwagę, że oceny kandydatów na szefów Komisji – jako „federalista” czy też „euro entuzjasta” albo „eurosceptyk” pojawiają się właśnie w tym momencie. Świadczą one nie tyle o ocenie kandydata, co prawie zawsze odnoszą się dowyznaczonych mu zadań.
Żeby zrozumieć o co chodzi głównym graczom warto cofnąć się do roku 1994. Otóż można spokojnie przenieść do tego roku premiera Camerona i wszystkie wygłoszone przez jego poprzednika na tym stanowisku, Johna Majora, przemówienia, a nikt nie zauważyłby różnicy. Różnicą było to, że w 1994 r. Major był w stanie zablokować nominację niechcianego wówczas federalisty, czyli premiera Belgii Jean-Luca Dehaene’a, na miejsce którego „wskoczył” poprzednik Junckera (Santer). Jakie były zarzuty wobec niedoszłego belgijskiego przewodniczącego? Oczywiście federalizm i dążenie do centralizacji wspólnoty. W realiach roku 2014 nawet formalne głosowanie nie pozwoliło na zablokowanie kandydatury niechcianego Junckera.
Czy spór o szefa Komisji miał wymiar czysto personalny? Na tym poziomie ma on niewielkie znaczenie. Wydaje się, że realnym celem, jaki stawiano sobie w Londynie, było opóźnienie projektu Euro, który w drugiej połowie lat 90. był priorytetem ówczesnej Komisji Europejskiej. Pochodzący z „drugiego wyboru” Santer był wyraźnie słabszy niż jego belgijski poprzednik, przez to wyraźnie podatniejszy na propozycje dużych graczy. Podobny proces można obserwować współcześnie, kiedy to Cameron usiłuje wpływać na osłabionego przez samego siebie Junckera. Podobnie jak w latach 90. także i teraz Brytyjczycy sprzeciwiają się pogłębionej integracji. Wówczas jej przejawem były przygotowania do wprowadzenia wspólnej waluty Euro.
Jaki jest cel nowej Komisji?
Współcześnie dla wszystkich obserwatorów jest jasne, że głównym celem, jaki postawiono przed Komisją Junckera, jest przeprowadzanie formalnej instytucjonalizacji Eurolandu jako de facto pierwszego kręgu integracji europejskiej. Być może Londyn liczy że uda mu się osłabić ten projekt albo jak w przypadku samego Eurolandu urwać kilku członków i przedłużyć sam proces jego powstawania, ale podział Europy na kilka „prędkości” jest nieunikniony.
Drugim elementem obrazu przewodniczącego Komisji, o którym mało mówią polscy komentatorzy, jest powolna emancypacja przewodniczącego Komisji spod wpływów państw członkowskich. Choć w dalszym ciągu jest on nominatem tychże państw, i wyznaczają mu one również częściowo ramy działania, to po uzyskaniu nominacji uzyskuje już pewne prerogatywy władzy. Stary wyjadacz jakim bez wątpienia jest premier Luksemburga doskonale wie, jak taką władzę wykorzystywać. Niemal natychmiast po uzyskaniu faktycznej nominacji (formalną daje Parlament Europejski) nowy przewodniczący rozpoczął „grę” z państwami członkowskim. Jej przejawami są próby wpływania na państwa członkowskie nie tylko w zakresie przygotowanego przez nie planu pracy nowej Komisji ( dokument pod nieco pompatycznym tytułem „Strategic agenda for the Union in times of change„) ale przede wszystkim na nominacje personalne.
Czy dla Junckera Polska to „egzotyka”?
W Polsce zauważono głównie wypowiedź o konieczności „skierowania” do pracy w Komisji większej ilości kobiet, co słusznie odczytano jako poparcie włoskiej kontrkandydatki Radosława Sikorskiego. Tymczasem wypowiedzi nazwijmy to „programowych” było zdecydowanie więcej. Przewodniczący Komisji wyraźnie stara się poszerzyć swoją realną władzę. Bardzo interesujące będą tutaj nominacje komisarskie, gdyż pokażą one czy ambitny Luksemburczyk zdołał na tym polu rozegrać przynajmniej niektóre państwa członkowskie.
Praktyczny wniosek jest taki, że przewodniczącego Komisji należy dopieszczać, a nie traktować jako kłopotliwy mebel. Niestety Polska ma tutaj dość fatalne osiągnięcia – patrząc na obiecany i w końcu nieprzyznany doktorat honoris causa Barroso przez jeden z polskich uniwersytetów. Czasu na poprawę nie będzie zbyt wiele. Po pierwsze, Juncker już zaczął rozpychać się łokciami; po drugie – i to kolejny niedostrzegany nad Wisłą fakt – z punktu widzenia krajów, które przystąpiły do wspólnoty w 2004 r. wybór Junckera jest wyraźnym regresem. Nie tylko ze względu na pochodzenie z kraju bogatego, a nie biednego, ale głównie z powodu doświadczeń wspólnotowych. Luksemburg to jedno z państw założycieli wspólnoty, a nie kraj do niej przystępujący. W inny sposób „czuje” on, a dokładnie jego klasa polityczna, integrację wspólnoty, a w zupełnie odmienny kraje, które przystępowały do niej później. Świetnie widać to w ostatnich wypowiedziach nowego przewodniczącego, który porusza się jedynie w obszarze problemów i potrzeb tzw. starej unii. Przy czym stara unia to w zasadzie państwa założycielskie, w porywach do tzw. starej dwunastki sprzed rozszerzenia z 1995 r. Z naszej perspektywy nie jest to dobra wróżba na przyszłość. Z perspektywy Luksemburga Polska jest jeszcze większą egzotyką niż z perspektywy Brukseli.
Marek Bełdzikowski