Dziś w nocy czasu polskiego odbędzie się trzecia, finałowa debata kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Naprzeciw siebie staną kandydat Republikanów Donald Trump oraz reprezentantka Demokratów Hillary Clinton. W potoku inwektyw, które zalały trwającą kampanię wyborczą można dowolnie wybrać sobie określenie każdego kandydata. Trump chętnie mówi o Crooked Hillary (oszustka Hillary), natomiast sam boryka się z oskarżeniami o rasizm i seksizm.
Okazuje się, że ręce, usta i język Trumpa lądowały niekoniecznie tam, gdzie powinny – tak przynajmniej twierdzi liczne – i rosnące – grono kobiet, wypowiedzi których w trakcie normalnej kampanii powinny pogrążyć każdego kandydata. Nie mamy jednak do czynienia z normalną kampanią, a nazwisko Trump można używać zamiennie z telfonem – nic do niego nie przylega. Hillary również mogłaby zostać wielokrotnie zatopiona pod naporem informacji o Benghazi, o korzystaniu z prywatnej skrzynki e-mail i prywatnych serwerów w trakcie pracy jako sekretarz stanu w administracji Obamy etc.
Who is who?
Oboje kandydaci są bardzo dalecy od ideału, choć nie można stawiać między nimi znaku równości. Trump jest o wiele gorszy. To nałogowy cynik i kłamca, który z lubością wysyła sprzeczne komunikaty i jest gotów wyprzeć się każdej swojej wypowiedzi. W efekcie nie wiadomo tak naprawdę za czym się opowiada, czemu jest przeciwny, a w jakich kwestiach nie ma zdania. Kocha za to być w centrum uwagi, na scenie./podium podczas wystąpień publicznych wyraźnie „rośnie” i wie, jak manipulować tłumem. Hillary ewidentnie brakuje charyzmy, a na tle Trumpa wygląda szczególnie blado. Nie jest typem wiecowego mówcy, jej mocną stroną jest doświadczenie i wiedza (co nie uchroniło jej przed poważnymi błędami politycznymi, jak chociażby przed poparciem wojny w Iraku). Za Clinton stoją dekady pracy na szczytach waszyngtońskiej polityki i fakt, że w tym czasie zajmowała się szerokim portfolio spraw – od ochrony zdrowia po politykę zagraniczną. Trump z kolei prezentuje się jako self-made-man, człowiek sukcesu biznesowego. Fakt, że z podatkami było „nie za halo”, a także liczne wypowiedzi osób, z którymi Trump robił interesy pokazują, że z tym sukcesem w biznesie to różnie bywało.
Generalnie mam wrażenie, że w normalnych warunkach ani Trump, ani Clinton nie staliby dziś naprzeciw siebie. Oboje są już dość zaawansowani wiekowo, ich twarze i nazwiska są dobrze znane – żeby nie powiedzieć, zużyte – i oboje reprezentują uznawany za lewicowy stan Nowy Jork. Swoją drogą to majstersztyk politycznej komunikacji, jak z Trumpa – miliardera, który zmieniał przynależność partyjną i stanowisko w kluczowych sprawach tylko trochę wolniej niż partnerki, udało się zrobić kandydata wspieranego przez prawicę, przez ewangelickich chrześcijan etc. Niedawno któryś z naszych polityków wspomniał, że teraz to Amerykanie powinni przyjeżdżać do Polski i uczyć się robić kampanie. Otóż nie i jeszcze długo nie.
Trump trafił do serc wyborców głównie dlatego, że do znudzenia powtarzał przekaz skierowany do znaczącej grupy elektoratu. Przekaz ten skierował głównie do klasy średniej (z naciskiem na jej niższe warstwy), a brzmi on: przegrywacie ekonomicznie, a ja sprawię, że znów zaczniecie wygrywać. To na tym zasadzony jest slogan „Make America Great Again„. Stanowczo zbyt duża liczba osób, można ją szacować na dziesiątki milionów, została w Ameryce zostawiona na lodzie. To pracownicy, którzy utracili miejsca pracy w lokalnych fabrykach i zakładach przemysłowych – te przeniesiono do Chin, Wietnamu czy do Meksyku. To także rodziny, które straciły oszczędności życia w trakcie ostatniego kryzysu – musiały opuścić kupione na kredyt domy, sprzedać samochody etc. To też młodzi absolwenci oraz studenci, którzy mają bądź wkrótce będą mieć do spłacenia duże kredyty zaciągnięte na pokrycie kosztów studiów wyższych. To w dużym uproszczeniu ludzie, którzy utracili bądź mają niewielkie szanse na zdobycie tzw. breadwinner jobs, czyli dobrze płatnych miejsc pracy pozwalających utrzymać rodzinę. Dość szeroko o elektoracie Trumpa pisze David Stockman w świeżej książce „Trumped! A Nation on the Brink of Ruin… And How to Bring It Back„.
„Idź na całość”, czyli gdzie kryje się Zonk?
Warto pamiętać o powyższym, gdyż trudny do zaakceptowania sposób bycia Trumpa często przysłania realne problemy, o których kandydat się wypowiada. Czy jednak Trump ma receptę na rozwiązanie tego problemu? Coś poważniejszego od wypowiedzenia umowy o wolnym handlu z Meksykiem i Kanadą (NAFTA) oraz uzgodnienia z Chinami (już widzimy to, jak Pekin godzi się na żądania Trumpa) nowych warunków wymiany handlowej? Nie za bardzo. Nic poza nieprzewidywalnością Trumpa nie pozwala wierzyć w to, że ma on jakiekolwiek realne rozwiązania. Tymczasem gdy już zasiądzie w gabinecie owalnym nie będzie mógł przez cztery lata polegać na zakrzykiwaniu wszystkich – oponentów oraz swoich politycznych sojuszników.
Po Hillary z grubsza wiadomo, czego się spodziewać. Czy to źle? I tak, i nie. Nie, bo znając jej dorobek można być spokojnym o to, że nie ma zamiaru wywracać polityki (wewnętrznej ani tym bardziej zagranicznej) do góry nogami. Nie poddaje w wątpliwość NATO, nie chwali Putina i jego polityki etc. Tak, bo w pewnych obszarach kontynuacja nie doprowadzi do niczego innego, jak pogłębienie się problemów. Dotyczy to zarówno sytuacji osób wspierających dziś Donalda Trumpa, jak też polityki USA na Bliskim Wschodzie. Tu zmiana jest pożądana. I to głęboka zmiana. I tu mamy paradoks, bo Trump być może by te zmiany przeprowadził, ale nie ma pojęcia jakie i jak, natomiast Hillary pojęcie zapewne ma, lecz może nie mieć chęci/woli do ich przeprowadzenia.
Niezależnie od wyniku trzeciej debaty, do wyborów pozostaje jeszcze kilkanaście dni. Kulminacyjny moment nastąpi dopiero 8 listopada. Wyniki sondażowe wskazują na raczej spokojne zwycięstwo Hillary Clinton. Prowadzi ona w większości stanów, w tym tych kluczowych, zapewniających najwięcej delegatów. Co więcej, może wygrać nawet tam, gdzie Demokraci od dłuższego czasu nie mieli czego szukać. Ogólnokrajowe badania są łaskawsze dla Trumpa, czasem zdarzy mu się nawet prowadzić z Clinton, lecz w większości przypadków kilka punktów przewagi ma jednak Hillary. Niczego nie można przesądzać, co w tej kampanii wielokrotnie już widzieliśmy. Ryzyko triumfu Trumpa, które było całkiem realne jeszcze miesiąc, dwa miesiące temu, znacząco spadło. Ale z radością trzeba poczekać do poranka 9 listopada. Radość to z resztą zbyt mocne określenie, bo Clinton ani ziębi, ani grzeje. Jednak na tle Trumpa wybór jest jasny i jeśli zdrowy rozsądek ma jeszcze rację bytu, Amerykanie dadzą temu wyraz i nie dopuszczą do wyboru nieprzewidywalnego Donalda Trumpa.
Piotr Wołejko