„Po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej żaden kraj ani grupa państw nie posiadają politycznego bądź ekonomicznego wpływu na kierowanie agendą międzynarodową”, twierdzi Ian Bremmer – znany politolog i prezes firmy konsultingowej Eurasia Group. Mówiąc w skrócie i po polsku: nikt nie jest wystarczająco silny, by przewodzić w polityce globalnej. Zdaniem Bremmera świat wkroczył teraz w okres przejściowy, z którego wyłoni się nowy układ sił. Obecny zyskał nazwę G-Zero. O co w tym wszystkim chodzi?
Trudna współpraca
W poprzednim wpisie rozważaliśmy, jaki będzie ten nowy ład międzynarodowy? To, że aktualny układ sił ewoluuje nie podlega dyskusji. Rośnie potęga państw rozwijających się, które stają się regionalnymi mocarstwami (Brazylia, Turcja, Indonezja) lub już nimi są (Indie, Chiny). Jednocześnie maleją globalne wpływy rozwiniętych państw Zachodu, pogrążonych od kilku lat w ekonomicznej stagnacji. Zmienia się globalna architektura instytucjonalna – powstają nowe organizacje międzynarodowe, starsze przeżywają drugą młodość. Sytuacja jest coraz bardziej zagmatwana. Można odnieść wrażenie barokowego przesytu.
Przy tym wszystkim istnieje jednak coraz większy problem w znalezieniu porozumienia między państwami w sprawach, które można rozwiązać wyłącznie poprzez współdziałanie. Wyznacznikiem dzisiejszego ładu międzynarodowego jest coraz bardziej zdecydowana obrona wąsko rozumianego interesu narodowego. Obserwujemy to poza Europą, gdzie nie wykształciły się mechanizmy pogłębionej współpracy na wzór Unii Europejskiej, jak też w samej unii, gdzie echo egoizmów narodowych jest coraz głośniejsze. Dominuje tendencja przedkładania krótkoterminowych i w miarę pewnych zysków nad te długoterminowe i niepewne, chociaż potencjalnie o znacznie większej wartości.
O trudnej sztuce kompromisu
Na arenie międzynarodowej rzeczywiście coraz trudniej dojść do porozumienia, a pewne zagadnienia o charakterze globalnym – zmiany klimatyczne, wolny handel – grzęzną w długotrwałych negocjacjach, bez perspektywy na konstruktywne zakończenie. Jednak nie jest to nic nowego w historii stosunków międzynarodowych. Mieliśmy w niej do czynienia z koncertem mocarstw, który w pierwszych dekadach XIX w. zgodnie współdziałał w Europie, skupiając się na utrzymaniu względnej równowagi. Nie powstrzymał on jednak Prus przed zjednoczeniem Niemiec i wywróceniem porządku europejskiego do góry nogami. Od lat 70. XIX stulecia trwał już w najlepsze egoistyczny wyścig, którego celem była maksymalizacja własnej potęgi – gospodarczej, politycznej i militarnej. Układy w Europie przypominały zimną wojnę, a relacje między sojusznikami dalekie były od kordialnych (nawet jeśli ich porozumienie nazywało się entente cordiale).
W omawianym okresie żadne państwo nie dominowało zdecydowanie nad pozostałymi i nie było w stanie narzucić mu konkretnych rozwiązań. Istniała możliwość zawiązania sojuszu i skutecznej obrony przed ewentualną presją. Zupełnie naturalny mechanizm powstawania sojuszy i próby równoważenia sił, wielokrotnie omawiany na Dyplomacji.
Stara koncepcja w nowych szatach
Krytycy koncepcji G-Zero zwracają uwagę na przesadne podkreślanie wagi malejących wpływów Stanów Zjednoczonych. Nadal jest to przecież największa potęga gospodarcza, polityczna i wojskowa (wydatki na obronę są większe niż kolejnych kilkunastu państw, spośród których większość stanowią sojusznicy). Waszyngton nadal może skutecznie realizować swoje interesy, chociaż częściej niż jeszcze dekadę temu spotyka się z opozycją (głównie Chin, Rosji czy Brazylii) i jest zmuszony się do tej sytuacji dostosować.
Jednakże ograniczanie G-Zero do roli USA jest niczym innym jak spłycaniem tematu. Stany Zjednoczone, chociaż w znacznym stopniu wpłynęły na ukształtowanie dzisiejszego ładu międzynarodowego, nie odgrywały w nim roli hegemonicznej (ewentualnie z wyjątkiem okresu pomiędzy irackimi wojnami, który nie został jednak wykorzystany; co innego na Zachodniej Półkuli, gdzie dominacja ta była wyraźna i naznaczona chociażby dziesiątkami interwencji wojskowych).
Okresy G-Zero to powtarzalne cykle pomiędzy krótszymi (częściej) bądź dłuższymi (rzadziej) okresami, w których jedno państwo bądź blok państw mają zdecydowaną przewagę nad innymi. Warto zastanowić się, kiedy taka sytuacja miała miejsce po raz ostatni? Chwilowa, trwająca dekadę-półtorej dominacja Stanów Zjednoczonych, która zaczęła i zakończyła się w piaskach irackiej pustyni? A wcześniej? Zimna wojna USA z ZSRR. Jeszcze wcześniej? Okres chwiejnej równowagi międzywojennej, który z powodzeniem można określić mianem przejściowego. Jego kulminacją była druga wojna światowa.
Czym jest G-Zero? To stan naturalny, stan anarchii międzynarodowej, który stanowi punkt wyjścia dla realistycznej szkoły stosunków międzynarodowych. Układ sił jest płynny, a każde państwo walczy o przetrwanie. Najlepszą drogą postępowania jest w takiej sytuacji maksymalizacja własnej potęgi gospodarczej, politycznej i militarnej. W relacjach międzypaństwowych należy postępować w taki sposób, by nie dopuścić do dominacji jednego państwa nad pozostałymi, w szczególności w naszym regionie. W grę wchodzą tu rozmaite sojusze regionalne, a także kooptacja zewnętrznej potęgi, której nie w smak jest zyskanie zdecydowanej przewagi przez jeden kraj nad resztą.
Hasło G-Zero ma walor marketingowy. Inaczej nie sprzedałoby się w dzisiejszym świecie, w którym istnieje zapotrzebowanie na chwytliwe sformułowania. Należy jednak zauważyć, że G-Zero dotyka w istocie kluczowego problemu, jakim jest globalny układ sił. Warto na ten temat dyskutować, gdyż dotyczy on bezpośrednio każdego państwa, które musi odnaleźć się we wspólnocie międzynarodowej.