Presja na administrację Georga W. Busha w kwestii wycofania amerykańskich wojsk z Iraku narasta z każdym dniem. We wrześniu opublikowany zostanie raport głównodowodzącego armią gen. Petraeusa, przedstawiający sytuację w kraju oraz osiągnięte postępy, bądź ich brak. Wysłanie dodatkowych 20 tysięcy żołnierzy, głównie do Bagdadu i prowincji Anbar, powoli acz widocznie zwiększa bezpieczeństwo i ogranicza liczbę ofiar wśród irackich cywili. Udało się to osiągnąć także dzięki zmianie w mentalności sunnitów.
Opublikowany 17 sierpnia w International Herald Tribune komentarz Jamesa Dobbinsa – byłego asystenta sekretarza stanu USA, współpracownika RAND Corporation – wskazuje, że sunnici zmienili front o 180 stopni. W obliczu starcia z dwoma potężnymi wrogami – Stanami Zjednoczonymi oraz posiadającymi wsparcie Iranu szyitami – sunnici zdecydowali o zaprzestaniu walki ze słabszym z przeciwników, czyli Amerykanami. Stąd znaczne zwiększenie poziomu bezpieczeństwa w zdominowanych przez sunnitów prowincjach oraz rejonach. Niedawno mieliśmy spektakularny przykład odwrócenia sojuszy, kiedy niektórzy sunniccy przywódcy demonstracyjnie zerwali więzi z ludźmi powiązanymi z Al-Kaidą. Dzięki temu m.in. Bakuba stała się jednym z najbezpieczniejszych miejsc w kraju, choć wcześniej Amerykanie ponosili tam ciężkie straty.
Problemem sunnitów jest to, że Amerykanie, którym niezmiernie na rekę jest zmiana frontu przez sunnitów, nie bardzo mogą odwrócić się od swoich dotychczasowych sojuszników – szyitów i Kurdów. Tymczasem sunnici czują się dyskryminowani w kraju, którym przez kilkadziesiąt lat niepodzielnie rządzili, a kością niezgody pozostają kluczowe dla istnienia państwa irackiego kwestie struktury kraju oraz podziału dochodów z ropy naftowej. W zamian za wsparcie byłych wrogów sunnici z pewnością będą domagać się także pozostawienia im zasobnego w ropę miasta Kirkuk i jego okolic, co wywoła gorące protesty najbardziej proamerykańskiej społeczności w Iraku – Kurdów.
Salomonowego rozwiązania nie ma, a obecna zmiana frontu przez sunnitów może być krótkotrwała. Amerykanie nie mogą stać z boku i czekać, aż grupy etniczno-religijne same rozwiążą swoje problemy. Nie mogą również siłą godzić tychże grup, ponieważ brakuje na to środków oraz żołnierzy. Waszyngton może więc tylko poprzeć jedną grupę przeciwko drugiej, licząc na jej sukces. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że Amerykanie zdecydowanie postawili na Kurdów oraz – choć relacje stopniowo się pogarszają – szyitów. Napisałem, że relacje są coraz gorsze, ponieważ rząd Nuriego Malikiego jest powszechnie uznawany za nieudolny, skorumpowany oraz bardzo mało elastyczny – dla sunnitów to po prostu przedłużenie rządu w Teheranie. Sunnici ogłaszając swoisty rozejm z Amerykanami postanowili skupić się na zwalczaniu wpływów szyickiego rządu…
Jak ocenia Dobbins, zmiana frontu jest krótkotrwała i nie do utrzymania. Amerykanie nie mogą jednocześnie wspierać wszystkich trzech grup (sunnitów, szyitów i Kurdów), a wybór – kogo wspierać – już nastąpił. Jedyne na co mogą liczyć politycy i wojskowi ze Stanów to „odłożenie konfrontacji na później„, co może nastąpić dzięki procesowi koncyliacji. Mało jest jednak prawdopodobne, że uda się osiągnąć porozumienie. Tym bardziej, że obecny rząd jest skompromitowany, a premier – słaby. No i najważniejsze – sunniccy przywódcy ogłaszając „rozejm” z Amerykanami dystansują się coraz bardziej od rządu w Bagdadzie. Widoków na przełom brak.
Piotr Wołejko