Dziennik
Problem roku 2008, czyli wybór nowego prezydenta Rosji, staje się coraz bardziej palący. Fala spekulacji o tym, kto zastąpi Władimira Putina, narasta – dziś w „Dzienniku” możemy przeczytać o trzech nowych kandydatach. O dziwo, nie są to przedstawiciele kremlowskich siłowików (przedstawicieli służb specjalnych), ani technokratów, tylko oligarchowie – Michaił Fridman, Władimir Potanin i Oleg Deripaska. Czy rzeczywiście mają oni szanse zastąpić Putina? Jeszcze nie tak dawno temu przekonywano nas, że w Rosji panuje powszechna nienawiść do wielkiego biznesu, a jego przedstawicieli obywatele rosyjscy określają najczęściej mianem złodziei. Czasy się jednak zmieniają, a dzięki boomowi na rosyjskie surowce (głównie energetyczne) kraj się bogaci. Oligarchowie współpracujący z Kremlem wydają sporo pieniędzy na inicjatywy kulturalne, historyczne i charytatywne – zdobywając tym samym uznanie władz oraz obywateli. Takimi właśnie oligarchami są Fridman, Potanin i Deripaska. Wysunięcie biznesmenów przed siłowików i technokratów ma na celu, wg rosyjskich dziennikarzy i politologów, umocnienie potęgi Rosji jako światowej potęgi energetycznej, a także uwiarygodnić państwo w oczach Zachodu. Kreml może bowiem Zachód krytykować, ale musi się z nim liczyć. Dlatego też Władimir Putin, choć „mógłby rządzić jeszcze przez dwie dekady, zmieniając konstytucję i znosząc limit dwóch kadencji – nie pójdzie na to„. Putin nie może upodobnić się do „wschodnioazjatyckich satrapów, którzy władzę sprawują dożywotnio. Szuka więc człowieka, który najbardziej uspokoi zachodnich klientów„.
Gazeta Wyborcza
Dwa dni i dwie noce trwały w zorganizowane przez króla Arabii Saudyjskiej rozmowy między zwaśnionymi paelstyńskimi ugrupowaniami – Hamasem i Fatahem. Zwieńczeniem trudnych negocjacji w świętym dla muzułmanów mieście Mekka jest tzw. „Deklaracja z Mekki„, która ma zakończyć trwającą od kilkunastu tygodni wojnę podjazdową prorządowego Hamasu i proprezydenckiego Fatahu. Rozmowy zorganizowane w Arabii Saudyjskiej były rozmowami ostatniej szansy, gdyż sytuacja w Strefie Gazy mogła w każdej chwili doprowadzić do wybuchu wojny domowej. Chcąc temu zapobiec, król Abdullah zaprosił liderów obu ugrupowań, którzy zapowiedzieli, że nie wyjadą z Mekki, dopóki nie podpiszą porozumienia. A wygląda ono następująco: premierm pozostaje Ismail Hanije, 9 ministrów w rządzie będzie miał Hamas, 6 ministerstw obsadzi Fatah, a kluczowe z punktu widzenia bezpieczeństwa MSW obejmie kandydat „niezależny”, do rządu wejdzie także kilku przedstawicieli mniejszych ugrupowań palestyńskich. Nowy rząd, który można określić mianem rządu jedności narodowej, będzie szanował zawarte wcześniej umowy z Izraelem. I tu dochodzimy do kluczowego punktu „Deklaracji z Mekki” – rząd będzie szanował, a nie realizował umowy z Izraelem. Różnica jest dość znacząca. Na tyle, że zachodni donatorzy – USA i UE – mogą nie wznowić przekazywania Autonomii funduszy, które po zwycięstwie Hamasu w wyborach parlamentarnych zostały „zamrożone”. Druga „wątpliwość” nadwerężająca wiarygodność deklaracji to fakt, iż de facto stanowi ona list prezydenta Abbasa do premiera Haniji – czyli żaden przedstawiciel Hamasu nic nie podpisywał. Czy mamy więc do czynienia z fasadowym dokumentem, który pozwolił nie stracić twarzy królowi Abdullahowi, władcy sojuszniczej dla USA Arabii Saudyjskiej?
Tymczasem okazuje się, że niemieccy politycy ze współrządzącej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) popierają budowę w Polsce i Czechach amerykańskiej tarczy antyrakietowej. „Musimy nastawić się na to, że terroryści wejdą w posiadanie rakiet, mogących przenosić głowice jądrowe. Jeśli części amerykańskiego systemu obrony będą rozmieszczone w Polsce i Czechach, to także Niemcy jako kraj NATO na tym skorzystają” – mówi w wywiadzie dla tygodnika „Münchener Merkur” Andreas Schockenhoff, wiceszef frakcji CDU w Bundestagu zajmujący się polityką międzynarodową i pełnomocnik niemieckiego rządu ds. kontaktów z Rosją. Interesująco zapowiada się dzisiejsza konferencja bezpieczeństwa NATO w Monachium, której gościem będzie m.in. prezydent Putin. Tym bardziej, że wczoraj wicepremier i minister obrony Siergiej Iwanow powiedział „Süddeustche Zeitung„, że „budowa tarczy w Polsce i Czechach będzie nieprzyjaznym sygnałem, który obciąży stosunki między Rosją, a USA i NATO.”
Dzień świstaka po raz wtóry, czy realna szansa na zawarcie porozumienia? Wczoraj w Pekinie ruszyła kolejna runda sześciostronnych rozmów w sprawie północnokoreańskiego programu nuklearnego. „Dotąd mieliśmy do czynienia wyłącznie z wymianą słów, teraz rozmawiamy o konkretnych czynach” – oznajmił negocjator z ramienia Korei Południowej Czun Jung Wu. Także amerykański negocjator Christopher Chill powiedział, że wstępne porozumienie jest coraz bliżej. Deklaracje przedstawicieli Korei Płn. zdają się temu przeczyć – Phenian nadal domaga się odwołania sankcji nałożonych na Koreę Płn. przez Radę Bezpieczeństwa, odwołania amerykańskich sankcji na bank w Makau (stanowiących jeden z nielicznych kanałów, przez które reżim mógł prowadzić operacje finansowe i pozyskiwać twardą walutę), zapewnienia gwarancji bezpieczeństwa oraz dostarczania 500 tys. ton oleju opałowego rocznie. Są to postulaty znane od wielu miesięcy, które Stany Zjednoczone do tej pory odrzucały. Co więc przemawia za tym, że obecna runda rozmów może przynieść przełom? Negocjatorzy nie ujawniają nawet rąbka tajemnicy, a niektórzy eksperci z dziedziny atomistyki ostrzegają przed powtórką sytuacji z 2002 roku, kiedy to władze północnokoreańskie wyrzuciły zagranicznych inspektorów Jongbjon. Teraz może nastąpić powtórka, dlatego USA będą domagały się „trwalszych rozwiązań„.