Wróciłem z zakończonej dosłownie półtorej godziny temu konferencji Strefa wojny – Afganistan, która odbyła się w głównej auli Uniwersytetu Kopenhaskiego. Studenci mieli okazję spotkać się z ministrami obrony Danii oraz Wielkiej Brytanii – Sorenem Gade oraz Johnem Huttonem.
Brytyjscy i duńscy żołnierze współdziałają w południowej prowincji Afganistanu, Helmand. Jest to jeden z najtrudniejszych frontów walki z rebelią talibów. Duńczycy stracili od początku operacji 21 żołnierzy, Brytyjczycy blisko 200. Soren Gade i John Hutton, odpowiadając na pytania studentów, musieli wykazać się sporą wiedzą oraz odpornością, gdyż nie zabrakło pytań trudnych oraz nieprzyjemnych, często bardzo krytycznych.
Obaj ministrowie zapewniali, że zdają sobie sprawę z faktu, iż siłą militarną nie są w stanie wygrać bitwy. Do wygrania „serc i umysłów” potrzebne jest dobre zarządzanie (sprawny rząd), rozwój i odbudowa oraz bezpieczeństwo. Bez któregokolwiek z tych trzech filarów, siły NATO poniosą w Afganistanie porażkę. Niestety, afgański rząd jest skorumpowany, skompromitowany i słaby. Jego władza z trudem przekracza przysłowiowe już rogatki Kabulu. A i w samej stolicy jest często iluzoryczna, zaś talibowie przechwalają się, że czekają tuż za rogatkami miasta, aby zadać prozachodniemu rządowi ostateczny cios.
Z pewnością sytuacja nie jest jeszcze tak zła, aby talibowie mogli obalić rząd Hamida Karzaja, jednak w dość szybkim tempie opanowują terytorium kraju. W grudniu ub.r. szacowano, że kontrolują blisko 3/4 Afganistanu. Od tego czasu ich postępy powstrzymywała zima, ale wraz z nadejściem wiosny otwiera się kolejny okres walki. Zapowiedź Baracka Obamy dosłania do Afganistanu dodatkowych 17 tysięcy żołnierzy w ciągu pół roku teoretycznie poprawia pozycję sił zachodnich, ale dowódcy domagali się 30 tysięcy nowych żołnierzy.
Strategia surge (nagły przypływ dużej ilości żołnierzy), którą skutecznie zrealizowano w Iraku, ma teraz sprawdzić się w Afganistanie. Ważne, aby oprócz obcych do walki z talibami stanęli także sami Afgańczycy. Potrzebne jest afgańskie „przebudzenie” (awakening), dzięki któremu Amerykanie odetchnęli w prowincji Anbar i dali się we znaki Al-Kaidzie i innej maści terrorystom mającym bazę w tej prowincji.
Nie da się jednak wygrać wojny i ustabilizować sytuacji w Afganistanie, dopóki po pakistańskiej stronie granicy radykałowie znajdują bezpieczną przystań do odpoczynku, przegrupowania, werbunku nowych bojowników. Tymczasem władze w Islamabadzie, czy to wojskowe (Musharraf) czy cywilne (Zardari) nie mogą poradzić sobie z tym problemem. Ich odpowiedzią było zawarcie rozejmu z niektórymi protalibskimi watażkami, wycofanie wojsk z pogranicza i nie mieszanie się w to, co się tam dzieje.
John Hutton stwierdził, że dla Wielkiej Brytanii priorytetem w dziedzinie bezpieczeństwa, głównie wewnętrznego, jest bliska współpraca z władzami w Islamabadzie i to, aby Pakistan był krajem stabilnym i demokratycznym. Brytyjski minister powiedział, że zdecydowana większość dochodzeń brytyjskich służb specjalnych odpowiedzialnych za walkę z terroryzmem wykazuje powiązania z Pakistanem. W Wielkiej Brytanii problemem nie są terroryści czy radykałowie napływowi, imigranci, ale synowie bądź wnuki imigrantów. Jednak brak konkretów, gdyż poza dyplomatycznymi naciskami, wpływ Londynu czy innych państw na władze pakistańskie jest niewielki. Nawet Waszyngton nie jest w stanie zmusić Islamabadu do rozprawienia się z radykałami wewnątrz Pakistanu (interesy armii, wywiadu ISI, a także władz pakistańskich nie do końca zbiegają się z interesami Zachodu).
Na pytanie, dlaczego, mimo obecności w Afganistanie od 2001 roku, nie zlikwidowano bądź poważnie nie ograniczono produkcji opium, ministrowie – oczywiście nie wprost – potwierdzili, że wojska NATO i amerykańskie nie są tym do końca zainteresowane. I choć wszyscy wiedzą, że handel opium przynosi krociowe zyski i finansuje m.in. rebelię talibów, nie podejmuje się kroków rozwiązujących problem. Dlaczego? Bo likwidacja pól makowych oznaczałaby katastrofę dla tysięcy zwykłych Afgańczyków. Trzeba im zaoferować coś w zamian, mówią Gade i Hutton.
Podejście bardzo humanitarne, ale logika w tym myśleniu dość dziwna. Przecież likwidacja pól pozbawiłaby talibów dużej części pieniędzy, z których finansują swoją rebelię. To oznacza, że z mniejszym natężeniem mogliby atakować siły NATO, a to oznacza łatwiejsze zaprowadzenie bezpieczeństwa. Gdy jest już w miarę bezpiecznie, nietrudno wprowadzać nowe uprawy itd., aby zapewnić byt afgańskim chłopom, którzy uprawiają mak z konieczności (do nich trafiają ochłapy z krociowych zysków z handlu opium).
Na koniec krótka uwaga o władzach afgańskich i zbliżających się wyborach prezydenckich. Mój przyjaciel z Rosji powiedział, że Hamid Karzaj w ostatnich tygodniach kilkakrotnie wysyłał do Moskwy swoich przedstawicieli, aby uzyskać poparcie Rosji w tychże wyborach. Krążą plotki, że koalicja chce pozbyć się ugodowego i słabego Karzaja, a ten nie zamierza poddać się bez walki. Rosja może wywrzeć spory wpływ na północną część Afganistanu działając m.in. przez Uzbekistan. Kraj ten konkuruje z Pakistanem (pogranicze afgańsko-pakistańskie) jeśli chodzi o drogę tranzytu afgańskiego opium. Większe zaangażowanie Moskwy w Afganistanie może nie ocalić posady Karzaja, ale może dać wymierne zyski Uzbekistanowi, umacniając przy tym pozycję Rosji w Afganistanie (o który przed ponad wiekiem toczyła się rywalizacja rosyjsko-brytyjska).
Piotr Wołejko