Wzrost cen energii elektrycznej nie jest na rękę ani odbiorcom indywidualnym ani biznesowym. Można ponieść pewne koszty, jeśli są one uzasadnione koniecznością modernizacji i rozwoju energetyki, czyli inwestowaniem w branżę celem zwiększenia mocy wytwórczych. Niestety, nie taki jest plan Unii Europejskiej, która woli pobierać opłaty za „prawa do emisji”.
Europejski System Handlu Emisjami to nic innego jak pobieranie haraczu od przemysłu i energetyki z myślą o tym, że firmy zostaną zmuszone do inwestycji w bardziej „zielone” technologie, co sprawi, że emisje będą mniejsze w przyszłości. Obecnie trwa walka rządów z Komisją Europejską o to, jak dużo praw do emisji zostanie przyznanych poszczególnym państwom oraz jak ominąć niewystarczającą ilość uprawnień. Polska znajduje się w awangardzie walki z Komisją argumentując, że 90 procent energii wytwarzane jest z węgla.
Nie będę zagłębiał się w technikalia, gdyż nie jestem specjalistą. Uważam jednak, że cały pomysł na handlowanie prawem do emitowania gazów cieplarnianych jest zupełnie pozbawiony sensu. Pomijam kwestię, że tylko Europa z większych graczy (USA, Indie czy Chiny ani myślą podążać śladem Brukseli) zamierza zmusić swoje firmy do płacenia za emisje. Istotne jest to, że opodatkowujemy nasz przemysł i energetykę w sposób, który nie przyniesie nam wiele dobrego.
Wyższe rachunki za prąd to tylko początek bólu głowy zwykłego obywatela. Jako konsument poniesie on także koszty związane z zakupem droższych produktów. Biznes z jednej strony będzie musiał płacić za prawo do emisji ponad limit, a z drugiej ma jeszcze inwestować w zakup, rozwój i wdrażanie ekologicznych technologii. Koncepcja zaiste ciekawa i zakładająca, że przedsiębiorcy mają kieszenie pełne pieniędzy.
Nie jest ważne, czy firmy zdecydują się na „emigrację” do państw, w których emisje nie są obarczone dodatkowymi kosztami. Takie zagrożenie istnieje, ale firmy przenoszą produkcję już teraz i będą przenosić ją w przyszłości. Istotne jest to, że UE zabiera się do rozwiązania problemu w najgorszy z możliwych sposobów, pełna wiary, że socjalistyczny centralizm i nakazowość odniosą zakładany skutek.
Obarczenie firm koniecznością wyłożenia dość sporych pieniędzy za coś, co do tej pory było darmowe oznacza, że koszty przerzucone zostaną w dużej mierze na konsumentów. Częściowo poniosą je same firmy, co sprawi, że mniej funduszy przeznaczą na inwestycje i modernizację. Zamiast stworzenia kompleksowego mechanizmu zachęt do wprowadzania bardziej ekologicznych rozwiązań wprowadza się nic innego jak system nakazowo-rozdzielczy, który z daleka pachnie centralizmem. Odnoszę wrażenie, że tworzy się niepotrzebnie problem, który trzeba będzie później rozwiązać. Kto czytał „Wolny wybór” Friedmana wie, jak to wygląda i czym się kończy.
Mówiąc wprost, płacenie za prawo do emisji do skrajna głupota. Zabieranie pieniędzy konsumentom i przedsiębiorstwom ze szczytną ideą ochrony środowiska to także grabież i marnotrawstwo. Najpierw pieniądze się zbiera do jednego worka, a potem rozdysponowuje na – i tu właśnie pojawiają się pytania: na co? Komu? Na jakich zasadach? Czy nie będzie z tymi pieniędzmi tak, jak z polską opłatą drogową będącą częścią ceny paliwa na stacji benzynowej – czyli płacenie za nie wiadomo co.
O wiele lepszym rozwiązaniem są zachęty podatkowe, fundusze i granty dla firm i instytucji, które są w stanie podjąć się opracowania i implementacji nowych technologii. W ten sposób koszty społeczne walki z globalnym ociepleniem będą dużo mniejsze, a sam proces będzie o wiele bardziej transparentny i prosty. Nie ma sensu tworzenie skomplikowanych systemów, będących efektem kompromisu pomiędzy 27 państwami o odmiennych interesach. Można i należy i redukować emisje, ale zamiast centralizmu i socjalizmu lepszy jest wolny rynek i inicjatywa zainteresowanych. Dlaczego Stany Zjednoczone są mekką dla wszelkiej maści naukowców i krajem, który przoduje w rozwoju technologicznym? Dlatego, że rząd federalny i stanowy systemem nakazowym zmuszają firmy do prac badawczych? Samo postawienie takiej odpowiedzi, nawet opatrzonej znakiem zapytania na końcu, zakrawa na absurd.
Trochę więcej wolności i zachęt, mniej politycznego mieszania i propagandy. Zmniejszanie emisji wcale nie musi być bardzo kosztowne. Problem został zidentyfikowany, jednak podjęto błędną decyzję o sposobie naprawienia sytuacji. Rozumiem, że biurokratom w Brukseli i kilku państwach członkowskich oraz niektórym ekologom jest wszystko jedno, czy podatnicy zapłacą za coś raz czy dwa razy (nie mówiąc o zysku), ale podatnicy nie muszą poddawać się dyktatowi eurosocjalistów. Wszystko należy załatwić z głową i rozsądnie, aby koszty były jak najmniejsze, a zyski jak największe. Wprowadzanie systemu handlowania emisjami to czysty socjalizm, a ten jak powszechnie wiadomo, nigdy dobrze nie zadziałał.
Piotr Wołejko