Czasem po prostu brak słów, gdy obserwuje się wydarzenia na świecie. Jak bowiem zareagować na zatopienie okrętu wojennego, najpewniej przez torpedę wystrzeloną przez łódź podwodną, który to okręt nie prowadził żadnych działań wojennych? Jak zareagować na ostrzelanie wyspy pociskami artyleryjskimi, choć z wyspy w przeciwną stronę nie wystrzelono wcześniej ani pocisku? Oba wydarzenia przyniosły śmierć ponad 50 osób, w tym dwóch cywilów.
Kupujemy blef Kim Dzong Ila?
Za opisane wyżej, niczym nieuzasadnione ataki odpowiada Korea Północna. Polecenie wyszło z góry, najpewniej od samego Kim Dzong Ila. Rozkazał on z premedytacją przeprowadzić uderzenia na korwetę Cheonan i wyspę Yeonpyeong. Nie liczyło się dla niego życie ludzkie, ale trudno spodziewać się takiej troski po kimś, kto stworzył państwo-gułag. Państwo, które głodzi, surowo karze, torturuje i morduje własnych obywateli. Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka, powiedział Józef Stalin. Rządząca w Phenianie rodzina Kimów wzięła sobie do serca słowa sowieckiego tyrana.
Niepokoi, o czym pisałem po zatopieniu południowokoreańskiej korwety, bezkarność Północy. Najpierw okręt, następnie ostrzał wyspy, co będzie następne? Czy rzeczywiście Południe odpowie w sposób zdecydowany, jak to teraz zapowiada? Przecież w przypadku kolejnego aktu wojny obawy o możliwość wybuchu pełnowymiarowego konfliktu zbrojnego z Phenianem nie będą mniejsze niż w chwili obecnej. Nadal strach przed powtórką z lat 50. ubiegłego stulecia będzie bardzo silny. Stąd należy wątpić w szeroko zakrojone akcje odwetowe, a tym bardziej w tysiąckrotną odpowiedź, jaką zapowiadał południowokoreański dowódca piechoty morskiej z zaatakowanej wyspy.
Swoją drogą ciekawe jest, że wszyscy wierzą w wybuch straszliwej wojny i w to, że w razie ostrej odpowiedzi militarnej na północnokoreańskie prowokacje Phenian odpowie z pełną mocą, podczas gdy Korea Północna za nic bierze sobie sojusz Seulu z Waszyngtonem. Odstraszanie działa tylko wtedy, gdy druga strona jest przekonana, że bez chwili wahania przeciwnik pociągnie za spust. Jak widać, to Korea Południowa i Stany Zjednoczone bardziej się tego obawiają. A przecież, racjonalnie oceniając sytuację, wojna się Północy w ogóle nie kalkuluje. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że zakończyła by się upadkiem reżimu Kima. Czy przypadkiem Seul i Waszyngton nie kupują północnokoreańskiego blefu?
Chińskie rozdwojenie jaźni ws. KRLD
Mówiąc o sytuacji na Półwyspie Koreańskim trudno nie poruszać się jak dziecko we mgle. Dostępne dane są mimo wszystko skąpe, a reżim Kimów nieustannie utwierdza nas w przekonaniu o swojej nieprzewidywalności. Wiemy natomiast, że wyskoki Północy nie są robione bez celu. Phenian chce zwrócić na siebie uwagę. Liczy na nowe koncesje i pomoc materialno-finansową. Domaga się uznania swego statusu nuklearnej potęgi. Przeprowadza skomplikowany proces sukcesji przywództwa w ręce trzeciego pokolenia dynastii Kimów. Nie ma zaś zamiaru przełamywać własnej izolacji. Obecny stan, gdy świat odciął się od Północy, bardzo reżimowi odpowiada (jak zwrócił uwagę przyjaciel, którego poprosiłem o opinię dot. niniejszej analizy, taka sytuacja odpowiada także innym, głównie USA – uzasadniając obecność wojskową w regionie).
W poważnym kłopocie, to wiemy na pewno, są za to Chiny. Jedyny protektor Phenianu i jego wierny sponsor. Wiadomo, że bez wsparcia chińskiego Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna posypała by się jak domek z kart. Taki obrót zdarzeń to koszmar władz w Pekinie, stąd Kimowie mogą liczyć na umiarkowaną chińską pomoc. Z drugiej strony, Północ stanowi dla Chin istotny atut w regionalnej rozgrywce. Odgrywa ważną, trudną do przecenienia rolę. Pytanie, czy nadal korzyści przeważają nad stratami?
Najpierw straty. Chiny tracą na wspieraniu Korei Północnej wizerunkowo. Głównie w regionie, ale także na świecie. Obraz sponsora i obrońcy nieprzewidywalnego reżimu, który atakuje swojego sąsiada bez jakiegokolwiek powodu, idzie w świat i rzuca się cieniem na Chińską Republikę Ludową. Państwa regionu są, słusznie, zaniepokojone poczynaniami Pekinu i usiłują w związku z tym zwiększyć własne bezpieczeństwo. Zacieśniają więzy nie tylko między sobą, ale szukają też zewnętrznego wsparcia. W tej roli występują Stany Zjednoczone, żywotnie zainteresowane utrzymaniem status quo na Pacyfiku.
Paradoksalnie, Chińczycy domagając się wycofania Amerykanów z okolicy (na razie z ekskluzywnej strefy ekonomicznej), sami prowokują zwiększoną amerykańską obecność pod własnym nosem. W odpowiedzi na ostrzelanie wyspy (choć podobno to zbieg okoliczności, ćwiczenia były zaplanowane i ogłoszone dużo wcześniej) Stany Zjednoczone i Korea Południowa przeprowadzą na Morzu Żółtym manewry morskie, w których udział weźmie lotniskowiec George Washington wraz z okrętami towarzyszącymi. Chiny muszą być poważnie wkurzone wysłaniem lotniskowca na własne podwórko (a w ciągu kilku-kilkunastu dni Amerykanie mogą wysłać kolejne, gdyby zaszła taka potrzeba). Waszyngton wysyła sygnał do chińskiego kierownictwa, że czas wziąć się za Kim Dzong Ila. W innym wypadku amerykańska obecność w regionie, uwzględniając najbliższe okolice Chin, może się zwiększyć.
Korzyści z istnienia Północy są dla Pekinu trudne do przecenienia. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby reżim w Phenianie nie istniał, należałoby go wymyślić i urzeczywistnić. Korea Północna trzyma w szachu sąsiada z Południa oraz Japonię, które mogą stać się celem chociażby ostrzału rakietowego z Północy. Amerykanie muszą angażować się w obronę Seulu oraz Tokio, utrzymując spore ilości żołnierzy i sprzętu w regionie, wydając przy tym sporo pieniędzy. Dzięki temu związaniu sił przeciwnika Chiny mają większą swobodę w działaniach w innych częściach globu. Nie mówiąc już o tym, że Stany Zjednoczone same uwiązały sie w Iraku czy Afganistanie, jeszcze poważniej ograniczając możliwości działania Ameryki.
Niesforny klient i ważkie pytania
Tegoroczne wyskoki Północy (Cheonan, Yeonpyeong) każą postawić pytanie, czy nie stroniąca od niesprowokowanej agresji Korea Północna w dalszym ciągu stanowi dla Chin cenny atut. Reakcja Pekinu na oba wydarzenia była bardzo stonowana, spokojna i bezbarwna. Można zrozumieć, że Chiny nie chcą używać zbyt ostrej retoryki, by nie alienować Phenianu, ale chyba warto było się pokusić o coś więcej. Może za mdłą reakcją kryje się po prostu niechęć do otwartego przyznania, że Pekin ma niewielki wpływ na postępowanie Korei Północnej? Nie byłoby to dziwne, gdy przyjrzymy się bliżej historii relacji patron-klient, o których – w wykonaniu Chin i KRLD – pisałem w maju br.
Próba przewidzenia rozwoju zdarzeń na Półwyspie Koreańskim to więcej niż wyższa szkoła jazdy. To zwyczajne wróżbiarstwo. Można się wstrzelić, ale można także palnąć coś, co okaże się skrajną głupotą. Mimo coraz gęstszej atmosfery w mediach, należy jednak z dużym prawdopodobieństwem wykluczyć wojnę. Ona się nikomu nie opłaca. Kolejne akty przemocy ze strony Phenianu są raczej pewne. Północ podbija stawkę i liczy na szybkie zyski. Swojemu klientowi próbują pomóc Chiny, wzywając do wznowienia-niewznowienia rozmów sześciostronnych z udziałem obu Korei, Chin, Rosji, Japonii i USA, aby przedyskutować zaistniałą sytuację (nie zaś problem atomowy, co było przedmiotem rozmów przed ich zerwaniem przez KRLD).
Dla Chin sprawa Cheonan zakończyła się niewielką prestiżową porażką. Yeonpyeong może okazać się bardziej kosztowne. Pekin powinien zrobić więc wszystko, aby sprawę przykryć i stworzyć pozory jej rozwiązania. W przypadku USA, ostrzelanie wyspy pokazało, iż potrzebna jest rewizja podejścia do odstraszania militarnego. Powstało pytanie, jak reagować na takie sytuacje jak Yeonpyeong? Więcej, sojusznicy USA zadają sobie pytanie, czy również w przypadku uderzenia na nich Ameryka właściwie nie zareaguje? W wyniku działań Kim Dzong Ila w kłopocie znalazły więc zarówno Chiny, jak i Stany Zjednoczone. Które państwo poradzi sobie lepiej?
Piotr Wołejko