Rozdarta Australia (I) – suplement do Wielkiej Gry o Pacyfik

W dniu wczorajszym opublikowałem na Dyplomacji wpis poświęcony geopolitycznemu i geostrategicznemu kontekstowi wizyty, jaką składa właśnie w Australii prezydent USA Barack Obama. Pisząc tekst poprosiłem mojego przyjaciela, specjalizującego się w polityce australijskiej Jarosława Błaszczaka, o komentarz. Prosiłem o kilka zdań, natomiast Jarek przesłał mi potężny artykuł (za co bardzo mu dziękuję). Dla łatwości czytania, podzielę go na dwie części, publikując poniżej pierwszą z nich. Na wstępie kilka słów od autora: Trudno nie zgodzić się z ogólną analizą sytuacji i wnioskami, jakie Piotr przedstawił w swoim wpisie. Być może warto jednak naszkicować przy tej okazji nieco szerszy obraz złożonych stosunków USA – Australia – Chiny. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka aspektów tych relacji.

Bliska Północ

Już w okresie międzywojennym australijscy politycy często używali sformułowania, iż to co dla Europy jest Dalekim Wschodem, dla nich jest Bliską Północą. Miało to służyć uzmysłowieniu różnic między postrzeganiem regionu przez Australię oraz przez Wielką Brytanię, która do II wojny światowej była głównym, jeśli nie jedynym, gwarantem jej bezpieczeństwa. Dla Brytyjczyków był to region ważny, ale nie tak ważny jak Europa. Dla Australii przeciwnie – wydarzenia w Azji Wschodniej i na Pacyfiku bezpośrednio przekładały się na poziom bezpieczeństwa tego kraju.

II wojna światowa z całą brutalnością obnażyła brytyjską niezdolność do prowadzenia wojny na dwóch frontach naraz. Ogromna większość sił i środków została skupiona w Europie i na Bliskim Wschodzie, zaś Azja Wschodnia znalazła się na dalszym planie. Symbolem niemocy Zjednoczonego Królestwa był upadek twierdzy w Singapurze, o której fortyfikacjach krążyły wręcz legendy. Planiści mieli rację o tyle, iż faktycznie nikt nie zdołał jej zdobyć od tej strony, skąd spodziewano się ataku, czyli od morza. Japońskie wojska przebiły się za to od strony lądowej, gdzie dżungla okazała się nieskuteczną ochroną.

W tej sytuacji Australia zwróciła się do Stanów Zjednoczonych, odgrywając rolę wielkiej bazy logistycznej i zaopatrzeniowej dla wojsk dowodzonych przez generała MacArthura (być może nie wszyscy w Polsce pamiętają, że przez dużą część wojny jego sztab mieścił się w Melbourne).

Zimnowojenny sojusz

grafikaW okresie zimnej wojny australijska polityka zagraniczna pozostawała w pewnym rozdarciu między dwoma wielkimi sojusznikami: USA i Wielką Brytanią. Niewątpliwie ważniejszym partnerem w sensie strategicznym czy militarnym był Waszyngton. Należy pamiętać, że traktat ANZUS, stanowiący do dziś formalną podstawę sojuszu, został „wychodzony” w Departamencie Stanu i Białym Domu przez Australijczyków, to oni byli stroną, której na tym dokumencie zależało znacznie bardziej. Szczególne zasługi położył na tym polu Percy Spender, minister spraw zagranicznych Australii w latach 1949-51, a potem wieloletni i niezwykle wpływowy ambasador w Waszyngtonie. Australia była lojalnym sojusznikiem Ameryki w czasie wojen koreańskiej i wietnamskiej. Za absolutne apogeum przyjaźni obu państw uznaje się okres, gdy premierem Australii był Harold Holt (1966-67), który wsławił się  zawołaniem „All the way with LBJ” (trudno to przetłumaczyć dosłownie, ale sensem było coś w stylu „na dobre i na złe z LBJ” – ów LBJ to oczywiście ówczesny prezydent USA Lyndon B. Johnson, na zdjęciu z Holtem). Johnson odwdzięczył się gestem o dużej wymowie symbolicznej – jako pierwszy urzędujący prezydent postawił stopę na australijskiej ziemi.

Przy okazji w australijskiej myśli politycznej czy strategicznej narodziły się dwa ciekawe sposoby argumentowania, pozwalające znaleźć przekonujące uzasadnienia dla bardzo aktywnego i niekiedy budzącego kontrowersje wśród opinii publicznej zaangażowania po stronie USA. Pierwszym była tzw. forward defense, co można przetłumaczyć jako „obronę wysuniętą”. W ramach tej koncepcji dowodzono, iż istnieje bezpośrednie przełożenie sytuacji geopolitycznej w Azji Południowo-Wschodniej na poziom bezpieczeństwa Australii. Stąd np. udział w wojnie wietnamskiej był nie tylko gestem sojuszniczej lojalności, lecz także działaniem w żywotnym interesie własnego państwa. Lepiej bronić się przed zagrożeniami, gdy są jeszcze relatywnie daleko od domu, niż gasić potem pożary na własnym podwórku.

Po drugie, stosowano bardzo trafną moim zdaniem, nota bene mającą też zastosowanie do relacji polsko-amerykańskich, metaforę polisy ubezpieczeniowej. Otóż kiedy kupujemy ubezpieczenie, to płacimy składkę często przez wiele lat, nie dostając nic w zamian. Robimy to jednak z wiarą, iż w razie sytuacji kryzysowej, pewnego dnia możemy otrzymać od ubezpieczyciela nawet więcej niż suma naszych składek. A nawet jeśli tak się nie stanie, bo szkoda nie wystąpi, to poczucie bezpieczeństwa również warte jest pewnej ceny. Oczywiście ubezpieczycielem miały tu być Stany Zjednoczone, klientem Australia, a składkami jej kolejne akty sojuszniczego wsparcia.

Niewątpliwie prezydenturą, która najbardziej negatywnie wpłynęła na stosunki australijsko-amerykańskie, była prezydentura Richarda Nixona. Jego administracja zrobiła dwie rzeczy, które poważnie osłabiły zaufanie i sympatię do USA wśród australijskich elit. Pierwsza sprawa dotyczyła uznania Chińskiej Republiki Ludowej. Wbrew namowom Londynu, który uznał ChRL już w latach 50., Australia odmawiała formalnego uznania komunistycznych władz w Pekinie przez całe lata 50. i 60., co nie zresztą nie przeszkadzało jej dyskretnie sprzedawać do Chin ogromnych ilości płodów rolnych, przede wszystkim zboża. Innymi słowy, Australia trzymała się tu kierunku wytyczonego przez USA, na co zresztą nałożyły się też pewne wewnętrzne uwarunkowania polityczne, związane z bardzo mocno antykomunistycznymi nastrojami wśród działaczy katolickich w Australii, których polityczna emanacja – Demokratyczna Partia Pracy – była przez kilka kadencji języczkiem u wagi dla koalicji rządzącej.

Kiedy na początku lat 70. prezydent Nixon zaczął prowadzić z Chinami tajne negocjacje (których architektem był Henry Kissinger), Australia nie została w nie w porę wtajemniczona. W efekcie ówczesny premier William McMahon, mając za lidera opozycji życzliwego wobec Chin Gougha Whitlama, okopywał się w wewnętrznej debacie politycznej na antychińskich pozycjach, nie mając świadomości, że lada chwila od takiej postawy odejdą nawet USA. Zakończyło się to dla premiera kompromitacją i przegranymi wyborami.

Innym ciosem w relacje dwustronne była tzw. doktryna Nixona, zwana też często doktryną Guam, od miejsca jej ogłoszenia, co nastąpiło w lipcu 1969 roku. Mówiąc w największym uproszczeniu, przewidywała ona, iż choć USA utrzymają nad swoimi sojusznikami na Pacyfiku parasol nuklearny na wypadek poważnego zagrożenia ich bezpieczeństwa, mniejsze regionalne kryzysy powinni oni rozwiązywać własnymi siłami. Oznaczało to dla Australii konieczność większego zaangażowania państw regionu w budowanie stabilności i bezpieczeństwa. Zmuszało to także Australię do pewnej wstrzemięźliwości w rozmaitych regionalnych konfliktach, chociażby związanych z ekspansją terytorialną Indonezji (sprawa zachodniej części Nowej Gwinei, a potem Timoru Wschodniego), bowiem nie miała już za sobą aż tak silnej ściany amerykańskiego poparcia. Jutro druga część artykułu.

Jarosław Błaszczak

Autor jest politologiem, specjalizuje się w polityce państw anglosaskich. Obecnie przygotowuje pracę doktorską na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, poświęconą historii australijskiej polityki zagranicznej.

 

grafika: Wikimedia Commons

Share Button