Po usunięciu pomnika radzieckich żołnierzy z centrum Tallina i przeniesieniu go na cmentarz wojskowy, mały bałtycki kraj stał się głównym wrogiem Federacji Rosyjskiej. W przedwyborczych miesiącach (jesień – wybory parlamentarne, wiosna – prezydenckie) rozprawa Tallina z sowiecką przeszłością spadła Kremlowi jak manna z nieba. W celu zintegrowania narodu wokół kremlowskich władców przypuszczono bezprecedensowy atak na malutką Estonię. Atak w wielu wymiarach, od tak prozaicznych, jak werbalny, po bardziej praktyczny, jak odcięcie dostaw surowców energetycznych pod pretekstem nagłej konieczności remontu rury oraz trakcji kolejowej. Te same, stare numery, które są bardzo dobrze znane.
Tego było jednak mało. Jak czytamy w dzisiejszym wydaniu brytyjskiego Guardiana, od trzech tygodni trwa największy w historii – nie tylko w historii Estonii – cyberatak na ten kraj. Efektem cyberwojny toczonej z terytorium Rosji jest brak możliwości korzystania z wielu witryn internetowych – od mediów i partii politycznych począwszy, na bankach i innych firmach skończywszy. Na czym polegają cyberataki? Świetnie wytłumaczył to Ernest Frankowski na łamach PC Kuriera (nr 9/2003): „Ataki DDoS (Distributed Denial of Service) przypominają wojnę konwencjonalną prowadzoną według doktryny radzieckiej. W uproszczeniu polega ona na tym, aby zmiażdżyć przeciwnika gigantycznymi rzutami sił pancernych i lotnictwa. Administratorzy bezpieczeństwa mogą się zazwyczaj tylko biernie przyglądać, jak ich system jest zalewany przez nadmierną ilość zapytań. Taki brutalny atak potrafi zablokować normalną pracę nawet najbardziej wydajnych komputerów.„
Do Tallina przybyli już informatycy z NATO, którzy mają wykryć źródła ataku oraz usprawnić (właściwie – zbudować od podstaw) obronę przed hakerami. Coraz głośniej mówi się o tym, że należy uznać cyberataki za atak w rozumieniu artykułu V traktatu tworzącego NATO – pozwoliłoby to wszystkim państwom sojuszu na udzielenie pomocy państwu atakowanemu. Wydaje się to być tym bardziej uzasadnione, że cyberataki na estońskie witryny następowały w zbiegu z działaniami władz rosyjskich, np. 8 i 9 maja, kiedy prezydent Putin po raz kolejny ostro skrytykował działania rządu Estonii – o czym informuje The Guardian.
Z jednej strony ciężko podejrzewać, aby za cyberwojną stał prezydent Putin, gdyż Rosja od lat jest jednym z głównych źródeł najgroźniejszych wirusów, trojanów oraz krajem pochodzenia niebezpiecznych hakerów, o tyle z drugiej można podejrzewać, że jakaś część rosyjskiej władzy macza w ataku na Estonię swoje palce. Warto pamiętać, że Rosjanie, nie mogąc walczyć z Amerykanami w wojnie konwencjonalnej, intensywnie rozwijali (i robią to nadal) środki asymetryczne. W ich definicji jak najbardziej mieszczą się cyberataki. Po drugie, FSB zatrudnia tysiące zdolnych informatyków, którzy na co dzień monitorują dla niej Sieć – rosyjskie prawo nakazuje, aby cały ruch internetowy był rejestrowany na serwerach FSB, przez które przechodzi m.in. poczta elektroniczna. Z pewnością Rosjanie nie są tak naiwni, aby dokonywać ataku z komputerów „zakładowych”. Byłoby jednak zaskakujące, gdyby FSB o ataku na Estonię nic nie wiedziała. Przy czym „wiedziała” to najbardziej wąskie sformułowanie, jakie można użyć. Tym bardziej, że atak DDoS idealnie pasuje do, jak to nazwał Ernest Frankowski, radzieckiej doktryny wojennej.
Piotr Wołejko