Wybory prezydenckie w Rosji odbędą się praktycznie dokładnie za rok. Temat „problemu roku 2008”, jak określają sukcesję po Władimirze Putinie politolodzy i dziennikarze, będzie coraz bardziej popularny i „wałkowany” na wszelkie możliwe sposoby. Dziś o wyborach prezydenckich możemy przeczytać m.in. w Dzienniku, Gazecie Wyborczej oraz w Newsweeku. Tytuły artykułów nie zaskakują osób, które posiadają o Rosji choć podstawową wiedzę – „Putin chce utrzymać władzę” czy „Putin szuka klona„.
Kilka dni w Warszawie gościli na zaproszenie Dziennika, kremlowski politolog Gleb Pawłowski oraz dysydent (jeszcze z czasów sowieckich) Władimir Bukowski. Skrajnie różne postaci, skrajnie różne punkty widzenia – ale w jednym się zgodzili, po Putinie będzie Putin. Skoro nawet tak różni znawcy tematu zgadzają się w tym punkcie, można porzucić wszelkie wątpliwości. Nieważne, kto zastąpi obecnego prezydenta, i tak utrzyma on władzę. Operacja „przekazania władzy” następcy może odbyć się tuż przed wyborami, albo już całkiem niedługo. Putin, jak na wytrawnego gracza przystało, nie zdradza swoich kart – nie chce powiedzieć kogo będzie popierał. A ten kogo poprze Putin zwycięży. Blisko 40% Rosjan oczekuje, że urzędujący prezydent wskaże swojego następcę, a 35% zagłosowałoby na takiego kandydata. Czy mamy jeszcze do czynienia z demokracją? Jednak czy demokratyczne były wybory w 2000 roku, kiedy nikomu nie znany wcześniej Putin znokautował swoich rywali? Teraz władza jest umocniona i skonsolidowana: media znajdują się pod kontrolą Kremla, a oligarchowie wiedzą, że mają trzymać się z daleka od polityki. Opozycja jest rozbita, a do tego wprowadza się coraz to nowe przepisy, które wiele wspólnego z demokracją nie mają. Idea „demokracji suwerennej„, o której niedawno pisał w Dzienniku rosyjski politolog Siergiej Markow objawia się w pełnej krasie. Choć może słowo objawia jest niewłaściwe, bo procesy antydemokratyczne można było zaobserwować dużo wcześniej.
Wydaje się, że władza obecnego układu kremlowskiego zostanie zachowana. Zwycięży kandydat wskazany przez Putina. Nie ważne kto nim będzie, choć media ekscytują się walką Siergieja Iwanowa z Dimitrijem Miedwiediewem (tekst Tomasza Bieleckiego o wicepremierze). Pierwszy ma być twardogłowym konserwatystą, drugi liberałem. Tymczasem to wszystko, jak słusznie zauważył w Newsweeku Michał Kacewicz, medialna kreacja na podstawie stylu bycia obu wicepremierów. Kacewicz ironicznie stwierdza, że gdyby połączyć Iwanowa z Miedwiediewem, otrzymalibyśmy Putina.
Ważniejsze jest pytanie, czym zajmie się sam Władimir Putin po marcu 2008 roku. Jeśli ma pociągać za sznurki, być może powinien zostać szefem Gazpromu, nieoficjalnie nazywanego rosyjskim resortem spraw zagranicznych. Mało prawdopodobne, by zdecydował się na jakiekolwiek stanowisko polityczne – premiera, przewodniczącego Dumy czy szefa partii Jedna Rosja (o czym dywaguje Dziennik). Obywatel Putin – brzmi śmiesznie, jeśli wierzyć w to, że ma on pociągać za sznurki władzy, którą formalnie będzie dzierżył kto inny. A może Putin powróci po czterech latach sprawowania urzędu przez kogokolwiek z kremlowskiej elity. Pojawiają się sugestie, następca Władimira Putina będzie figurantem tylko po to, aby sam Putin wrócił do władzy. Konstytucja nie normuje ilości kadencji, zakazuje tylko sprawowania władzy przez więcej niż dwie kadencje z rzędu.
Jakkolwiek się nie stanie, warto powtórzyć wspólną myśl Pawłowskiego i Bukowskiego: „po Putinie będzie Putin„. Może się tylko inaczej nazywać, może być tylko figurantem – ale na pewno zadba o interesy obecnych władców Rosji.
Piotr Wołejko