Wystąpienie prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki w polskim parlamencie przebiło chyba czerwcowe przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy. Przebiło, bo choć Obama lał miód na nasze serca – Poroszenko też to robił – to ukraiński prezydent wpiął w klapę swojej marynarki znaczek nawiązujący do logotypu Solidarności. Nawiązał też do walki o naszą i waszą wolność, a Polskę odmieniał przez wszystkie przypadki. Gdyby słowa rzeczywiście tworzyły politykę zagraniczną, dziś Ukraina byłaby naszym najbliższym, najwierniejszym i najbardziej lojalnym sojusznikiem oraz najlepszym przyjacielem.
Oddzielić ziarno od plew
Słowa nie tworzą jednak polityki, a w szczególności tej zagranicznej. Od zapowiedzi prezydenta Obamy, że Polska już nigdy nie zostanie sama, nasz kraj nie stał się ani odrobinę bezpieczniejszy. Ani odrobinę. Bezpieczeństwo w skali międzynarodowej zapewniają traktaty i porozumienia, ale ostatecznie liczą się i tak sprawne oraz zdolne do szybkiego działania siły zbrojne. Deklaracja Obamy przed nikim nas nie obroni, podobnie jak nie obroniłaby państw bałtyckich, którym (podczas przemówienia w stolicy Estonii) Obama również obiecywał bezpieczeństwo i amerykańskie wsparcie. Także traktaty i porozumienia międzynarodowe nie stanowią żelaznych gwarancji. Memorandum Budapesztańskie, które było porozumieniem między Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią, Rosją i Ukrainą, nie obroniło integralności terytorialnej tej ostatniej, ani nie powstrzymało Rosji przed podjęciem działań zbrojnych wymierzonych w Ukrainę. A mowa o czymś znacząco istotniejszym od przesłania zawartego w kurtuazyjnym wystąpieniu, bo o multilateralnym porozumieniu.
Warto pamiętać, że słowa to… tylko słowa. I nic więcej. Zostały dobrane pod kątem grona osób, które wysłuchiwały przemówienia. Słowa są wyrazem, co najwyżej, aktualnego nastawienia. Przedstawiają coś tak trudno uchwytnego jak atmosfera. Słowa nie wykuwają traktatów, umów handlowych czy sojuszy. Słowa mogą być dobrym punktem wyjścia do ww., ale równie dobrze mogą pozostać tylko pustą deklaracją. Gdy Polska, chcąc odpowiedzieć na ukraińskie zapotrzebowanie na węgiel, starała się zaoferować zalegający na zwałach śląskich kopalni surowiec, podobno otrzymaliśmy odpowiedź, że to fantastyczna propozycja, tylko niech węgiel będzie za darmo. Prawda, że fantastycznie?
Prezydent Obama, nomen omen nie na darmo, lał miód na nasze serca z okazji 25-lecia wolności. Wiedział bowiem, że nasz kraj planuje wydać kilkanaście miliardów dolarów na modernizację sił zbrojnych. Kawałek tego tortu mogłyby ugryźć amerykańskie koncerny zbrojeniowe, za czym lobbowały naprawdę liczne pielgrzymki czołowych amerykańskich oficjeli, którzy w krótkim czasie odwiedzili Polskę. Obama pięknie mówił o roli naszego kraju w zdemontowaniu Żelaznej Kurtyny i sowieckiej dominacji w Europie Środkowo-Wschodniej, lecz nawet najszczerszy podziw z jego strony trudno uznać za jedyny czynnik, który zmobilizował go do przyjazdu do Warszawy. Amerykanie nie mają przyjaciół, ale mają interesy. Te z nami są dla nich wyjątkowo korzystne. I będzie ich zapewne dużo więcej.
Najważniejsze jest to, czego nie powiedziano
Przemówienia Obamy i Poroszenki spotkały się, w przytłaczającej większości, z bardzo pozytywną recepcją. Pokazuje to, jak łatwo nas kupić pięknymi słowami, pochlebstwami i nadmiarem wazeliny. Gdy egzaltujemy się nad komplementami z ust zagranicznych przywódców i decydentów, naszej uwadze umykają konkrety. Twarde fakty o charakterze politycznym bądź gospodarczym. Nie wnikamy w to, co kryje się za przemówieniem, za deklaracjami. Gdyby ktoś wygłosił mowę, w której pozwoliłby sobie na uszczypliwości pod adresem naszego państwa bądź nas samych, a jednocześnie zaoferował korzystne układy gospodarcze, to na czym skupiłaby się nasza uwaga? Co znalazłoby się na czołówkach mediów? Czy byłyby to tytuły w stylu „Dzięki Poroszence zarobimy na węglu”, czy raczej „Poroszenko krytykuje Polaków i broni Bandery”? To oczywiście abstrakcyjne przykłady, a Poroszenko ani o jednym, ani o drugim zagadnieniu nie wypowiadał się w sposób, który podałem wyżej po to, by zachęcić Was do chwili namysłu.
Cieszy mnie to, że ukraiński prezydent podkreśla rolę Polski jako inspiracji i wzoru, do którego chciałby dążyć. Że nieobca jest mu Solidarność i jej wielkie, historyczne dokonania. Jeśli więc, jak się zdaje, rozumie Polskę trochę bardziej od przeciętnego przywódcy na arenie międzynarodowej, to oczekuję, iż za słowami pójdą czyny. Że znacząco wzmocni się ukraińsko-polska współpraca gospodarcza, a więc w siłę urosną polscy przedsiębiorcy, a w Polsce powstaną nowe miejsca pracy. I jeśli będziemy sprzedawać Ukrainie węgiel, to nie na starych sowieckich zasadach, w myśl których my sprzedawaliśmy Sowietom węgiel, a w zamian oni brali od nas lokomotywy.
To samo z Obamą. Fajnie, że w świat poszedł przekaz o polskim święcie. Bez Obamy nie byłoby to możliwe na taką skalę. Natomiast jeśli przychodzą do nas amerykańskie koncerny zbrojeniowe, to musimy negocjować z nimi jak z każdym innym kontrahentem. Domagać się najlepszej możliwej ceny, największego możliwego udziału w produkcji oraz transferu technologii. Rynek zbrojeniowy, mimo oczywistego politycznego podtekstu, w dużej mierze funkcjonuje jak każdy inny biznes – jest konkurencja, są alternatywne rozwiązania technologiczne, jest z czego wybierać. Nie może być tak, że przemówienie Obamy i fakt, że Francja sprzedaje Rosji Mistrale faworyzuje Amerykanów, a Francuzów eliminuje z gry. Niektórzy bardzo by tego chcieli, ale stawianie sprawy w ten sposób ogranicza nasze pole manewru i osłabia pozycję negocjacyjną.
Reasumując – nie słowa i gesty, a konkrety i czyny. Nie powinna interesować nas pijarowska iluzja, tylko to, co się za nią kryje. W innym przypadku odgrywamy rolę widza biorącego udział w spektaklu magika, który kupuje zgrane chwyty, z wyciąganiem królika z kapelusza na czele.
Piotr Wołejko