Emmanuel Macron już oficjalnie jest prezydentem Francji. Wielu rodaków oraz ludzi na całym świecie wiąże z nim duże nadzieje i ma ogromne oczekiwania. Podobnie jak w przypadku Baracka Obamy w 2008 roku. Macron niesie ze sobą młodość, świeżość i wręcz symbolizuję zmianę. Tylko czy uda mu się nie zawieść publiki i zrealizować swoje obietnice wyborcze?
Jeśli w wyborach parlamentarnych, które odbędą się 11 i 18 czerwca br., jego ugrupowanie La Republique En Marche, nie zdobędzie większości, Macrona czeka koalicja albo nawet kohabitacja – współdziałanie z wrogą większością parlamentarną. Wówczas jego program wyborczy może w większości pozostać na papierze oraz filmikach na You Tube. Być może Macron ma przed sobą zaledwie miesiąc względnej swobody, mogąc liczyć na przychylność rozbitej Partii Socjalistycznej, z której się niejako wywodzi. Po czerwcowych wyborach może czekać go to, co spotkało Obamę już w 2010 r. i nie zmieniło się do końca jego drugiej kadencji – bezwzględna obstrukcja ze strony parlamentu, a do tego nieprzyjazna rada ministrów. W takiej sytuacji Macron musiałby zużywać swój kapitał polityczny na codzienną walkę partyjną, co znacząco osłabiłoby jego pozycję. Wtedy musiałby próbować komunikować się ze swoimi wyborcami ponad parlamentem, starając się utrzymać popularność. Byłoby to jednak trudne zadanie.
Bolesne reformy wewnętrzne
Bez względu na to, czy wynik wyborczy ruchu Macrona pozwoli mu sformować przyjazny rząd, czy też nie, skala wyzwań i oczekiwań, z jakimi będzie musiał zmierzyć się najmłodszy prezydent Francji w historii, jest ogromna. Francuska gospodarka dusi się od nadmiaru sztywnych regulacji, wzrost gospodarczy jest niewielki, a stopa bezrobocia to ok. 10%. Jako minister gospodarki i przemysłu w rządzie Manuela Vallsa, Macron próbował – i w dużej mierze przegrał – coś w tej materii zmienić. Teraz będzie musiał postarać się bardziej. Czy przetrwa burzliwe protesty związków zawodowych, które są więcej niż pewne?
Zmiany na rynku pracy są jednak niezbędne, by rozpocząć przywracanie pewności siebie, o czym Macron wspominał w inauguracyjnym wystąpieniu. Wielu ludzi, w tym znacząca część elektoratu Marine Le Pen, zwyczajnie obawia się jutra, a ich obawy wynikają w dużej mierze z niepokoju o miejsca pracy. Trzeba nie tylko stworzyć warunki dla tworzenia miejsc pracy, lecz także stawić czoła wyzwaniom przyszłości związanych z automatyzacją pracy. Mówiąc wprost, należy na masową skalę przygotować ludzi do tego, by po ewentualnej utracie pracy mogli szybko znaleźć nową. Aby to osiągnąć, niezbędne będzie poprawienie ich kompetencji, czyli postawienie na edukację. Obiecywana przez Marine Le Pen obrona fabryk zlokalizowanych na terytorium Francji tylko odwlekłaby nieuniknione. Francja, ale nie tylko ona, musi zmierzyć się z wyzwaniem nieustannego podnoszenia kompetencji pracowników, szkolenia ich do pracy w nowych zawodach. Nawet jeśli Macron ten proces rozpocznie, jego efekty poznamy za kilka lat. Macron może wtedy nie być już prezydentem.
Wykorzystać siłę wizerunku
Macron, podobnie jak Obama, wzbudził entuzjazm na tzw. Zachodzie. Jest de facto anty-Trumpem, ikoną oporu przed populizmem dla młodego pokolenia. Ten kapitał pozwoli mu podjąć wiele inicjatyw w polityce zagranicznej, nawet w sytuacji, gdy nie będzie warunków do realizacji programu wewnątrzkrajowego. Gdziekolwiek się nie pojawi, Macron powinien wzbudzać entuzjazm. Przyda się to w szczególności w Unii Europejskiej, która jak kania dżdżu potrzebowała właśnie entuzjazmu. Macron chciałby głębszej integracji, w szczególności w ramach strefy euro, a także zapowiedział twardą obronę europejskich zasad. To jeszcze w trakcie kampanii przełożyło się na zgrzyt w relacjach z Polską i – nie miejmy co do tego złudzeń – będzie nadal aktualne, o ile Warszawa choć częściowo nie zmodyfikuje własnego kursu. A w przeciwieństwie do Węgier i premiera Orbana, nasz rząd nie wykazał się dotychczas nawet cieniem pragmatyzmu w tym obszarze. Z drugiej strony, Warszawa i jej polityka nie znajduje się na czele listy priorytetów prezydenta Macrona.
Wielu komentatorów podkreśla, że Macron będzie cały czas musiał uważać na Marine Le Pen i jej Front Narodowy. Porównując wyniki wyborów z 2002, gdy Jacques Chirac starł w proch Jean-Marie Le Pena (82-18), z wyborami z 2017 r., w których Macron zdecydowanie pokonał Marine (66-34), można dostrzec, że Marine zdobyła o 5 milionów głosów więcej od ojca (10,6 wobec 5,5 mln). Wzrost poparcia wyraźny, ale nadal nie ma powodu do wieszczenia dramatu. Jeśli poparcie dla kandydata FN rośnie o 5 mln głosów co 15 lat, to ryzyko przejęcia Pałacu Elizejskiego jest odległe. Tym bardziej, że to chyba już szczyt możliwości tego ugrupowania. Francja znalazła się w przełomowym momencie, efektem którego będą najpewniej głębokie zmiany na lewej stronie sceny politycznej oraz poważne, choć może nie aż tak głębokie, zmiany na prawej stronie. Macron ma szanse stworzyć dominujący ruch centrowy, który pogodzi rządzące przez niemal siedem dekad siły polityczne. Czerwcowe wybory parlamentarne pokażą, czy będzie miał do tego punkt wyjścia.
Piotr Wołejko